Artykuły

Antyheroiny

Motywem łączącym wiele scen tego przedstawienia jest fotografia. Na zdjęciach, do których pozują bohaterowie, a które obejrzą po latach, wszyscy są uśmiechnięci i zadowoleni. Dokładnie odwrotnie niż w życiu.

"Trzy siostry " Antoniego Czechowa zrealizowane zostały na scenie Teatru Zagłębia w Sosnowcu, w pięknej, głównie pastelowej scenografii Andrzeja Witkowskiego. Duże przestrzenie "szklanych" ścian pozostają w jawnej (zamierzonej) sprzeczności z żałosnym umieraniem kolejnych marzeń, kolejnych postaci. Ale właśnie ów jasny ton obszernej werandy rosyjskiego domu, na której Masza, Olga i Irina podejmą finałową walkę o godne - mimo wszystko - życie, zabarwi tę scenę odcieniem nieśmiałej nadziei. Są przecież młode, silne i wciąż zdolne do wzruszeń...

Poza scenografią i elementami wprost wynikającymi z tekstu (samowar), Bogdan Ciosek - reżyser nie epatuje publiczności ciasno pojętą rodzajowością. Także w czytaniu tekstu i konstrukcji tytułowych postaci. Siostry Prozorow w tym przedstawieniu to nie klasyczne heroiny, skazane, z woli autora i realizatorów, na "duszne męki" i bycie symbolem. To normalne, czułe, momentami wręcz naiwne w swoim szukaniu szczęścia, kobiety, którym się po prostu nie udało. Dla niektórych widzów taki zabieg inscenizacyjny równał się "zarżnięciu" Czechowa, gdyż mocą tradycji oczekiwali na głęboko tragiczne gesty bohaterek, długie chwile ciężkiej zadumy i szarpanie podświadomości. A tymczasem nic z tego.

Masza w interpretacji Marii Bieńkowskiej, to nie błądząca w chmurach poetessa, lecz młoda, zdrowa i piękna kobieta, udręczona małżeństwem z prymitywnym i zarozumiałym facetem, który może ją i kocha, ale traktuje wyłącznie jako ładny przedmiot w domowej kolekcji. Masza rzuci się w ramiona Wierszynina - w tej roli Wojciech Leśniak - bo rzuciłaby się każdemu, kto by ją przytulił i okazał trochę zrozumienia. Są takie chwile, gdy zżymamy się na Maszę za to, że nie widzi w kochanku zwykłego oszusta, ale Maria Bieńkowska ma w twarzy taką tęsknotę za odrobiną ciepła, choćby fałszywego, że nasza złość przechodzi już tylko we współczucie.

Olga, grana przez Iwonę Fornalczyk to nie babochłop, surowa i kostyczna stara panna, lecz śliczna, łagodna, mądra i dobra kobieta, gotowa oddać całą, przypadkową poniekąd karierę, za poczucie bezpieczeństwa przy rodzinnym stole i małżeństwo z kimś naprawdę kochanym. Olga cierpi najmocniej, bo ona jedna nie ma czego się uczepić, los nie daje jej bowiem nawet szansy na złudzenia, jakich doświadczają siostry. Proszę posłuchać z jaką rozpaczą mówi Iwona Fornalczyk ten fragment tekstu, w którym Olga komentuje swój awans zawodowy...

Wreszcie Irina, w którą wcieliła się Barbara Lubos-Święs. Jak chciał Czechow, świeża i naładowana marzeniami, ale przecież od pierwszej, sielankowej sceny, czujna i oczekująca ciosu, już zapowiadanego przez intuicję i wrażliwość. Ona pierwsza pojmie prawdę, o niespełnionym marzeniu wyjazdu do Moskwy i pierwsza podda się losowi, jakby wyprzedzając wydarzenia. Podda się, cichnąc i marniejąc w oczach, bo ona już widziała klęski sióstr i choć bardzo chce wygrać życie, to jest zbyt inteligentna, by w podświadomości nie chować obawy.

Patrzyłam na scenę i widziałam dziewczyny, z którymi chciałabym się zaprzyjaźnić! Prawdziwe, szczere, poranione, ale nie kalekie, szlachetne w najładniejszy, bo naturalny, sposób. Podobne do setek tych, które spotykam na co dzień, dziś. Jeśli reżyserowi udało się zbliżyć do współczesności, to właśnie określeniem ich osobowości. Jeśli aktorki przekonały mnie bez zastrzeżeń, to właśnie tym, że nie ma w nich ani cienia teatralnej maniery.

Sylwetki tytułowych bohaterek są punktem wyjścia do wymowy całego spektaklu. To rzecz, owszem, o niespełnionych marzeniach, szarej egzystencji w szarym miasteczku, ale to przede wszystkim opowieść o chorobliwym poszukiwaniu więzi z drugim człowiekiem. To może być miłość, to może być przyjaźń, to może być tylko serdeczna życzliwość. Problem w tym, że tych dobrych więzi nie ma, że rozmowy są powierzchowne, deklaracje sztuczne, a pustka coraz większa. W takiej pustce marzenia umierają, a apatia staje w drzwiach. Olga, Masza i Irina nie są jednak całkowicie bezbronne, skoro pozostała im jeszcze jedna niezbrukana szansa - siostrzane przywiązanie i szacunek. Przejmujący finał (z wyjątkiem przedobrzonego "prawie kankana"), zagrany na najcieńszej nucie tłumionego płaczu, kończy tę opowieść, ale i zapowiada jakby jej ciąg dalszy.

Sztuka to oczywiście nie tylko trzy główne bohaterki, ale także całe otoczenie, którego zachowanie wpływa na ich myśli i uczynki. Mam wrażenie, że nad tym portretem zbiorowym, reżyser już nie zapanował tak precyzyjnie i każda z postaci wkracza w progi domu Prozorowów, przynajmniej jedną nogą, z innej rzeczywistości. Baron Tuzenbach - Grzegorz Widera, z pogranicza operetki; Solony - Piotr Zawadzki z mrocznego, skandynawskiego naturalizmu; Natasza - Ewa Kopczyńska z przerysowanej maniery modernistycznej; Kułygin - Andrzej Śleziak, z tzw. "wysokiego bulwaru". Z Czechowa są tylko Czebutykin - Adam Kopciuszewski i Andrzej - Zbigniew Leraczyk, ale z drugiej strony to jedyni ludzie naprawdę oddani trzem siostrom, choć chorzy na niemoc i utratę wiary w siebie. Owa niespójność stylistyczna nie zmienia jednak faktu, że "Trzy siostry" w Teatrze Zagłębia to kolejna, interesująca propozycja tej sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji