Czechow w Łodzi
Kolejne inscenizacje "Trzech sióstr" utwierdzają mnie w przekonaniu, że nasze nadzieje na nieskazitelną sceniczną realizację tej niezwykłej teatralnej partytury są równie nieziszczalne jak marzenia bohaterek Czechowowskiej sztuki o rychłym wyjeździe do Moskwy. Ani bowiem żarliwość ich marzeń, ani intensywność naszych nadziei nie idą w parze z tą prawdziwą chęcią, która wymaga prawdziwego działania, wspartego analizą sił, środków i możliwości. Nieszczęśliwe siostry w istocie sycą się swym nieszczęściem, niemocą i wieczną chandrą, ale też i przekonaniem, że z jakichś wyższych powodów zasługują na coś lepszego. Żadna z trzech sióstr w rzeczy samej nie robi niczego, by ów stan niemocy zmienić, co każe podejrzewać, że być może w rzeczywistości wcale do owej rzekomo wytęsknionej Moskwy wyjechać nie chcą. Wszak jedyny sens ich życiu nadaje tęsknota, marzenie, które paradoksalnie - trwałe jest tylko dzięki swej nieziszczalności. Jeśli przyjmiemy, że Moskwa w sztuce Czechowa jest w równym stopniu konkretem, jak i symbolem, to identyczną funkcję pełni w tym utworze pożar, ożywiający trzy nieszczęśliwe znudzone istoty...
"Trzy siostry" to dramat o życiu... niemocą. Kto się pofatyguje przeczytać partyturę owego wielogłosowego scenicznego koncertu w oryginale lub wnikliwiej wejrzy w znakomity przekład Artura Sandauera, ten zobaczy w "Trzech siostrach" nie tylko obraz epoki z bogactwem sylwetek, ale również ironię, szyderstwo i śmiech doktora Czechowa. Łagodna to ironia, a w szyderstwie tkwi współczucie, nie żaden tam smagający bicz satyry, lecz przecież dowodzą one spojrzenia pełnego krytycyzmu. Tego zaś na ogół nie chcą widzieć nasi inscenizatorzy "Trzech sióstr". Podobnie jak nie przyjmują do wiadomości faktu, że Czechow napisał sztukę... współczesną. Współczesną w swoim czasie, a dzięki dramaturgicznemu mistrzostwu i głębokiej znajomości tego, co w człowieku wieczne, współczesną także dzisiaj. Nasze teatry z uporem grywają ją historycznie, wbijając w interpretacyjny kostium nienaturalnej sztuczności, dekadenckich póz i wątłych wyobrażeń o duszy rosyjskiej odmalowywanej splinem z cygańskim romansem w tle.
Łatwa to pokusa i w dość znacznym stopniu uległa jej Barbara Sass, która swoją inscenizację "Trzech sióstr" przedstawiła ostatnio na Scenie Kameralnej łódzkiego Teatru im. Jaracza.
Interesująco skonkretyzowanej wizji plastycznej świata przedstawionego nie ożywia reżyseria. Ta prowadzi bowiem aktorów, szczególnie tytułowe trzy siostry, w interpretacyjny kostium, który przy kruchym i ubogim warsztacie aktorskim przemieni się w sztampę jękliwych westchnień, neurotycznego drżenia rąk i przewracania oczami. Najstarsza z sióstr, Olga (Agnieszka Kowalska), swój dramat wyraża wyłącznie łapczywym paleniem papierosów, najmłodsza, Irina (Gabriela Muskała), a to oprze się o brzózkę, a to łzawo zamruga oczami. Tylko średnia, Masza (Agata Piotrowska-Mastalerz), jest prawdziwa. Tylko w niej naprawdę żarzy się marzenie. Łódzkie "Trzy siostry" są więc w istocie spektaklem bez trzech sióstr. Owo historyczne podejście pozbawiło je dramatycznego wyrazu. Zachowali go dla siebie ich protagoniści - mężczyźni. W jednowymiarowe portrety pań wyraziście i mocno wpisują się Bronisław Wrocławski (Wierszynin), Andrzej Mastalerz (Tuzenbach) i Jerzy Senator (Andrzej). To ich bohaterowie odejdą z domu trzech sióstr. Wierszynin wyjedzie wraz z pułkiem, Tuzenbacha zabierze śmierć, Andrzej ucieknie... w siebie. Żadna z trzech sióstr nie pojedzie do Moskwy. W łódzkiej inscenizacji gdzieś się rozmyją, znikną i mimo że wyjdą do końcowych ukłonów, zatrą się w pamięci widza...