Bez nadziei
"Trzy siostry" Czechowa, przygotowane w łódzkim Teatrze im. Jaracza przez Barbarę Sass, mogą okazać się jednym z najważniejszych przedstawień sezonu. Odmłodzenie głównych bohaterek pogłębia jeszcze Czechowowski dramat nie spełnionych marzeń i ambicji.
Nie od dziś wiadomo, że w przedstawieniu szalenie ważny jest początek. Rzadko zdarza się, by dobry początek zwiastował słabą całość i odwrotnie. "Trzy siostry", zrealizowane w Łodzi, w Teatrze im. Jaracza przez Barbarę Sass, zaczynają się znakomicie i zaskakująco.
Stereotyp obsadzania głównych ról w arcydramacie Antoniego Czechowa każe rolę Iriny powierzać aktorce naprawdę młodej. Maszę grywają zwykle artystki po trzydziestce, robiąc z niej, nie bez przyczyny zresztą, doświadczoną kobietę po przejściach. Najstarsza z sióstr Prozorow - Olga to zazwyczaj załamana zmarnowanym życiem kura domowa, która dawno wyrzekła się jakichkolwiek aspiracji. Jednak najciekawsze efekty osiągali dotąd twórcy świadomie rezygnujący z takiego klucza przy doborze obsady.
Trzy siostry Barbary Sass są młode nie tylko wiekiem, ale też temperamentem i niewielkim doświadczeniem życiowym. Widać to już we wspomnianej pierwszej scenie przedstawienia. Rozmowa sióstr Prozorow jest bardzo dynamiczna. Irinę (Gabriela Muskała) roznosi energia. Dziewczyna nie może się doczekać urodzinowych gości. Aktorki podają tekst szybko i ostro. Odnosimy wrażenie, że bohaterki nie mają czasu na rozpamiętywanie przeszłości. Odległe staje się wspomnienie o zmarłym rok wcześniej ojcu. Siostry Prozorow, póki co, chcą żyć pełnią życia. Wierzą w swój niedaleki wyjazd do Moskwy i poprawę niewesołej sytuacji. Są pełne nadziei i wiary. W pierwszych aktach "Trzy siostry" Barbary Sass są więc prawie komedią. Akcja toczy się dynamicznie, rytm wyznacza pojawianie się na scenie kolejnych postaci. Scenografia Jerzego Rudzkiego ustawia przestrzeń gry pomiędzy rzędami widowni. Wśród domowych sprzętów widzimy białe brzozy. Dzięki temu rozwiązaniu przestrzeń sceniczna nabiera głębszego, ponadrealistycznego oddechu.
Autorka przedstawienia nie potrzebuje scen dialogowych, by wyraziście zarysować relacje łączące bohaterów. Solony (Mariusz Jakus) podchodzi do Iriny. Nie mówi ani słowa, by oddać jego uczucie, wystarczy ukradkiem rzucone spojrzenie, a potem wstydliwie odwrócony wzrok. Masza (Agata Piotrowska-Mastalerz) podchwytuje melodię nuconą przez Wierszynina (Bronisław Wrocławski). W przedstawieniu Barbary Sass znaczenie zyskują najmniejsze szczegóły, sekwencje powracające potem w toku opowieści. Atmosfera spektaklu zmienia się z minuty na minutę. Siostry pogrążone w trudach codzienności przestają wierzyć w odmianę losu. Irina godzi się na małżeństwo z Tuzenbachem (Andrzej Mastalerz), Masza wraca do męża, małomiasteczkowego nauczyciela Kułygina (Andrzej Wichrowski). Gdy wielkie szczęście jest nie do osiągnięcia, można próbować zadowolić się małym. Ale nawet to okazuje się niemożliwe, jak przyjazd maszkarników do willi i wesoła zabawa. Spektaklem Barbary Sass rządzi obecna u autora "Wiśniowego sadu" logika przerwanego święta. Przerwanym świętem staje się egzystencja trzech sióstr, pozbawionych marzeń i nadziei, pogrążonych w bólu własnej młodości.
Dawno nie widziałem na scenie tak wyrównanego, doskonale zgranego zespołu. Obok świetnych Muskały, Piotrowskiej-Mastalerz i Agnieszki Kowalskiej (Olga), znakomity jest także Andrzej Wichrowski jako zrezygnowany Kułygin. Ale na pochwały zasłużyli wszyscy.