Artykuły

Zagubiony spektakl

"Trzy siostry" były spektaklem w naszej praktyce telewizyjnej nietypowym: wszystkie wiodące role kobiece powierzono debiutantkom, wśród których tylko Ewa Ziętek ma za sobą wcześniejszy debiut filmowy ("Wesele"), w kilku pomniejszych rolach obsadzono również bardzo młodych aktorów, przydając młodzieży "posiłki" w postaci paru uznanych sław męskich. Ta niezwykle cenna z punktu widzenia dydaktyki artystycznej inicjatywa nie zaowocowała jednak najszczęśliwiej. Może dramat był zbyt trudny dla eksperymentu, może specyfika telewizji stwarza szczególny próg przed mniej doświadczonymi aktorami? Przedstawienie było niespójne, jakby mozolnie budowane z epizodów. Trudno tez doszukać się w nim myśli przewodniej reżysera.

Dotychczas grano "Trzy siostry" jako łzawy dramat, komedię ironii, jako poemat filozoficznego smutku i nadziei lub też ostrą demaskującą satyrę na odchodzący świat. Na pewno można zagrać tę piękną sztukę na wiele różnych sposobów. Sposób, który wybrał Aleksander Bardini, reżyser telewizyjnego przedstawienia, nawet na tle dużej rozpiętości stylistycznej i interpretacyjnej wcześniejszych realizacji, wydawał się dziwny. Bardini uwierzył, zdaje się, że sztuka jest starocia i nie sposób ukryć jej anachroniczności myślowej i stylistycznej. W każdym razie nic nie zrobił, żeby ten piękny poemat dramatyczny przybliżyć widzowi. Poza tym nie dbał o konwencję, wskutek czego oglądaliśmy chwilami "domek trzech dziewcząt", w którym słychać trochę jałowej paplaniny o zmęczeniu, o tym co będzie za dwieście lat, o nieznośnych żonach i strasznym otoczeniu prowincjonalnego miasta. Niezmiernie łatwo przy braku troski o szczegół, o kompozycję całości pogrzebać poetycki czar, mądrość, liryzm i ironię subtelnej literackiej materii.

Najprościej byłoby winą za tę porażkę obarczyć młodzież i rzecz całą grzecznie przemilczeć. Ale byłoby to zaledwie pół prawdy, bo także aktorzy dużych nazwisk przyczynili się do rozsypania tego spektaklu. Nie czując ręki reżysera, każdy z innych czerpał zapasów. Niektórzy, nawet tak znakomici, jak Marek Walczewski, pozwolili sobie na cytaty niezupełnie a propos z własnej twórczości. Najnieoczekiwaniej odnajdowaliśmy w postaci Wierszynina gesty i intonacje Artura Ui w wykonaniu tegoż aktora. Uwydatniło to tym ostrzej parodystyczny kontekst marzeń Wierszynina o przyszłości, pustkę tęsknoty za innym życiem. Można i tak, ale z parodystycznym ustawieniem Wierszynina nie współgrało duże "serio" w potraktowaniu innych postaci dramatu. Podobnie Masza, bardzo piękna kobieta, kiedy wystarczyło zdać się na intuicję kamerzystów, w większości swoich wystąpień raziła gwałtownością i oschłością. Nikt zdaje się nie pouczył debiutującej aktorki, że pewnych bardzo trudnych zresztą fragmentów roli Maszy nie sposób zagrać z sukcesem naśladując arogancję zadufanych dziewczyn i dzisiejszych prywatek. Takie ujęcie tej postaci czyni bowiem absurdalnym tekst, który wypowiada Masza. Kiedy np. brutalnie zrzuca ze stołu karty fermy i jednocześnie zawodzi z powodu chamstwa otoczenia, widz nie pojmuje, o co właściwie chodzi. O jaką kulturę, jaką wyższość duchową?

Niektóre epizody wypadły nawet bardzo przekonywająco, jak choćby Fierapont Tadeusza Kondrata, Solony Jerzego Kamasa, Kułygin Zbigniewa Zapasiewicza czy tramy choć nieodkrywczy Andrzej - Władysława Kowalskiego. Zwłaszcza Tadeusz Kondrat dał jeszcze raz dowód własnej niezwykłej osobowości. Jego rosyjski chłop, Fierapont, ma coś z mistyką, ale równie dobrze mógłby istnieć w teatrze absurdu. W każdym razie Kondrat wzbogacił sceniczne tradycje tej roli o jeszcze jedną, oryginalną interpretację. Ale już Bronisław Pawlik wydawał się z innej sztuki. Grał świetnie zresztą starego Batiuszkę, tymczasem od doktora Czebutykina oczekujemy czegoś więcej, większego zróżnicowania postaci, która nawet po pijanemu, czy właśnie po pijanemu, ma swoje głębie i wzrusza. Każda z postaci tego dramatu buduje nastrój, snuje niewesołe refleksje o przemijalności życia, o okrucieństwie losu, złudzie marzeń, ale doktor w tym gronie i w tym kontekście jest postacią szczególnie znaczącą. Potraktowany zbyt jednoznacznie zatraca cale wewnętrzne rozdarcie, smutną świadomość życiowej przegranej. Nic natomiast nie można zarzucić Piotrowi Fronczewskiemu; przeciwnie, z niemałą satysfakcją od kilku lat obserwujemy rozwój tego uzdolnionego aktora. W roli Tuzenbacha był jednak za gładki, żebyśmy mogli pojmować dramat Iriny, która z takimi rozterkami decyduje się na małżeństwo z nim.

Teatr poniedziałkowy ciągle jeszcze ogląda parę milionów ludzi. Może warto więc upomnieć się o więcej troski, więcej poszanowania dla widza, gdy teatr małego ekranu sięga po dramaty, których wspaniałe inscenizacje, jak w przypadku "Trzech sióstr" - Axerowska, wyznaczyły im trwałe miejsce także w kulturze współczesnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji