Artykuły

Myślałam, żeby zostać pilotem

- Owszem, teatr jest fantastycznym i ważnym miejscem dla aktora. Jest świątynią sztuki, ale praca w serialach uczy gotowości do szybkiego odnalezienia się w różnych sytuacjach, elastyczności, odporności na stres, zachowania ciągłości w kreowaniu postaci - mówi warszawska aktorka MAŁGORZATA SOCHA.

Rolą Violi Kubasińskiej (sekretarka w domu mody) w "Brzyduli" podbiła serca telewidzów i weszła do grona najpopularniejszych aktorek serialowych. W pewnym okresie grała równocześnie w trzech serialach: "Na Wspólnej", "Brzydula", "Tylko miłość". Teraz w prywatnym teatrze Michała Żebrowskiego i Eugeniusza Korina "Szóste Piętro" zagra aż siedem postaci (!) w sztuce Woody'ego Allena "Zagraj to jeszcze raz, Sam". Będzie się tam nieustannie przeobrażać i... przebierać, co prywatnie ponoć uwielbia.

Słyszałem rozmowę na ulicy, jak jakiś pan mówił do drugiego: "Dasz wiarę, Socha ma grać w drugiej części "Brzyduli" główną rolę, którą teraz będzie sekretarka Violetta Kubasińska, a Julia Kamińska (Ula Cieplak) ma zejść na plan dalszy. Ale się narobiło, co?". Zastanawiam się, czy dać wiarę anonimowemu rozmówcy?

- Podobno nic z tego nie będzie.

Naprawdę?

- Mhm...

Ale zapewne chciałaby pani dostać główną rolę w jakimś przebojowym serialu?

- Och, każdy aktor zapewne marzy, żeby zagrać główną rolę w filmie, teatrze czy serialu. Ja też dążę do realizacji tego marzenia.

Nie miała pani do tej pory głównej roli w serialu?

- Nie.

Hity "Brzydula" i "Niania" to tylko sitcomy, najniższa kasta w tym gatunku.

- Mówią, że "Brzydula" jest sitcomem?

Mówią i piszą...

- Sitcom przede wszystkim polega na tym, że są wmontowane śmiechy. Jest zamkniętą całością, której historyjka toczy się w jednym miejscu. Natomiast "Brzydula" w założeniu miała być serialem obyczajowym z elementami komediowymi. Ale wyszło, że jest to serial komediowy z elementami obyczajowymi i chyba dobrze mu to zrobiło, w czym duża zasługa aktorów.

Zaskakująca jest sympatia telewidzów dla Violetty Kubasińskiej, bo to przecież niezbyt pozytywna postać, a odbiorcy seriali najbardziej lubią pozytywnych bohaterów.

- No właśnie, święta prawda! Dlatego bardzo obawiałam się przyjąć tę rolę, biorąc pod uwagę, że w pewnym momencie emisji serialu mogę być zlinczowana. Nie dość, że Violetta nie jest perłą intelektu, to jeszcze na dodatek jest czarnym charakterem i przez półtora roku ma męczyć główną bohaterkę, która jest uosobieniem wszelkich cnót. Nic więc nie zapowiadało, że Viola stanie się postacią odbieraną przez widzów z tak dużą sympatią. Przyznam się panu, że na początku byłam przygotowana na kupowanie mrożonek, bo na świeże warzywa na targu nie miałam co liczyć.

A jednak...

- Teraz widzowie ze zrozumieniem traktują aktorów serialowych, bo pamiętają ich z różnych ról i wiedzą, że oni tylko grają jakąś postać, a prywatnie są zupełnie innymi ludźmi. Zauważyłam to właśnie w trakcie emisji "Brzyduli", gdy ludzie podchodzili do mnie i gratulowali dobrze wykreowanej postaci. Nie kojarzyli mnie prywatnej z sekretarką Violą.

Jak więc była Violetta Kubasińska w scenariuszu?

- Na początku serialu jej postać nie była rozbudowana tak bardzo jak inne, ale już wtedy miała problemy ze związkami frazeologicznymi. Była złośliwą, plastikową dziewczyną.

A w ostatecznym wizerunku na małym ekranie?

- Przede wszystkim była człowiekiem ze wszystkimi słabościami, marzeniami, tysiącem pomyłek, które chciała naprawić, ale ciągle popełniała te same błędy. Aby wydobyć komizm jej postaci, niektóre jej zachowania były bardziej podkreślone niż w scenariuszu. Dodawałam pewne ozdobniczki od siebie. Doszłam do wniosku, że Viola powinna mówić swoim własnym, charakterystycznym językiem. Dlatego ma on swoją składnię i zdarzało się, że jej wypowiedzi nie miały sensu. Miała swoje powiedzonka, jak "dasz wiarę", które stały się uniwersalne w każdej sytuacji.

Gdzie podsłuchała pani te powiedzonka?

- U Kazika Mazura, kolegi z planu serialu "Na Wspólnej", który w ten sposób podpierał się w różnych sytuacjach, opowiadając anegdoty. Było to bardzo zabawne i pomyślałam, że mogłabym je wprowadzić do postaci Violi z "Brzyduli".

Czy to pani wymyśliła: "A co ty się tak lampisz?", "Nie dla psa kaszanka", "Ale ty oschły jesteś jak podwawelska", "Z kapustą na głowę się zamienił"?

- To nie ja. To scenarzyści. Nad serialami pracują tęgie głowy. Ludzie, którzy zaczepiają mnie na ulicy i mówią: "Matko, jak pani to wszystko zgrabnie wymyśla!". Tymczasem nie zdają sobie sprawy, że postaci porozumiewają się językiem wymyślonym przez scenarzystów. To dzięki nim sceny mają swój rytm, dobre tempo, mówią o czymś, są materiałem dla aktorów do zagrania. Siłą tego serialu jest scenariusz. Czasami coś tam dodałam, ale generalnie przykładałam się do jak najlepszego zagrania tego, co zostało napisane.

Powiedzonka zrobiły furorę, weszły do mowy potocznej i nie dlatego, że tak trafnie wymyślili je scenarzyści, ale także dlatego, że pani tak uroczo je wypowiadała. Zastanawiam się, ile z Violi jest w pani i odwrotnie?

- Poza skórą to chyba niewiele. Rozczarowałam pana?

Trochę. Przykro mi, bo bardzo polubiłem Violettę.

- Ale ja, Małgorzata, też nie jestem najgorsza, panie Bohdanie.

Przecież żartuję.

- Aktorstwo daje mi możliwość wcielania się w przeróżne postaci, więc mogłam być tak abstrakcyjna i szalona jak Violetta Kubasińska. Przyznam się, że czasami chciałabym coś z niej przejąć, być tak asertywna, przebojowa. Od siebie dałam jej wrażliwość, sentymentalizm, ludzkie odruchy.

Będzie pani tęskniła za swoją rolą, kolegami, za samym serialem?

- Zdjęcia zakończyły się w połowie października i zdążyłam przywyknąć do rozstania z serialem i rolą. Na pewno będę tęskniła za tym, co się skończyło. Tym bardziej że ludzie, którzy się tam spotkali, byli fantastyczni. Udało się zebrać świetną grupę aktorów, ekipę techniczną. W niezmienionym składzie dotrwaliśmy do końca. Będę bardzo szczęśliwa, gdy przyjdzie nam razem znów coś zrobić.

Za kim najbardziej będzie pani tęskniła?

- Za małą Jagódką, bo jest uroczą, bezpośrednią dziewczynką, szczerą i spontaniczną. Za niepowtarzalną atmosferą na planie, która nas wszystkich trzymała. Za wariactwem, które pojawiało się podczas zdjęć. Chociaż jako Violetta byłam najmniej skłonna do różnych żartów, bo rola wymagała ode mnie nieustannego skupienia. Im bardziej gra się serio, tym bardziej jest się wiarygodnym w takiej postaci.

Przywiązuje się pani do granych postaci, czy tuż po zakończeniu pracy znikają szybko z pani życia?

- Nie przywiązuję się do nich, traktując je jako zadania aktorskie. Na szczęście dosyć łatwo jest mi przeistoczyć się w inne postaci. Podczas pracy na planie "Brzyduli" grałam jednocześnie w dwóch innych serialach "Na Wspólnej" (Zuza), "Tylko miłość" (Dorota), co wymagało ode mnie niezłej kondycji psychicznej. Ponieważ dostaję tak różne propozycje, udało mi się nie zaszufladkować do jednego typu ról, z czego się bardzo cieszę.

Mało kto wie, że kandydowała pani do roli tytułowej, czyli Uli Cieplak.

- Tak naprawdę to kandydowałam w tym serialu do wszystkich ról. Dowcipnisie z produkcji twierdzą, że mogłabym zagrać nawet Marka. Tymczasem najbardziej chciałam zagrać rolę Pauliny, bo wydawała mi się postacią bardzo ciekawą i bardzo prawdziwą.

Z sondaży wynika, że widzowie bardziej pokochali Violę niż Ulę. Czy aktorka amatorka Julia Kamińska o tym wiedziała?

- Bardziej? Wydaje mi się, że telewidzowie po równo kochali jedną i drugą, bo sama postać Uli jest uniwersalna, pochodzi ze sfery bajkowej. Zwykła, brzydka dziewczyna przemienia się w pięknego łabędzia. Ludzie kochają bajki, więc pokochali Ulę.

Jest pani nazywana polską Emanuelle Seigner...

- Szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Zauważyłam, że mamy podobny zarys brwi, kolor włosów, może dlatego... Ale porównanie do niej jest dla mnie komplementem, więc nie będę się opierać i mówić - ależ skąd, nie, nie...

Gra pani bardzo dużo; tak dużo zajęć zawodowych nie odbija się na funkcjonowaniu domu, wypełnianiu roli żony...

- Nie, tym bardziej że mam bardzo wyrozumiałego męża, który nie jest z tego środowiska, ale świetnie sobie radzi z tym wszystkim, co wiąże się z show-biznesem. Krzysztof też jest bardzo aktywny zawodowo i też odnosi sukcesy w swojej branży. Bardzo sobie cenię chwile, w których jesteśmy razem i staram się, żeby było ich jak najwięcej. W weekendy jesteśmy tylko dla siebie.

Czy to prawda, że prosto z wesela pędziła pani na plan filmowy?

- Nie, nie, nie. Po weselu dostałam dwa dni, żeby odsapnąć i dopiero wtedy popędziłam na plan "Brzyduli", którą właśnie zaczęliśmy kręcić.

Podróż poślubną spędziliście w dalekiej Kenii. Dlaczego w Afryce?

- W podróż poślubną mogliśmy udać się w czasie świąt i wybraliśmy Kenię. Daleko, zawsze ciepło i piękna pogoda. Nasz stół wigilijny był przykryty obrusem w zebry, co było dość zabawne. Krzysztof uwielbia przyrodę, naturę i zawsze chciał zobaczyć parki narodowe w Kenii i zwierzęta, które mogą żyć na wolności. Niesamowite przeżycie.

Pojechałaby pani tam ponownie?

- Oczywiście. Spotkaliśmy się ze znajomymi z Kenii i planujemy, żeby tam jeszcze raz polecieć. To kraj ciągle nieodkryty, z miejscami, które trzeba zobaczyć. Za pierwszym razem nie widzieliśmy nosorożca i lamparta i choćby dlatego musimy się tam wybrać.

Krzysztof był ratownikiem na nadmorskim kąpielisku, a pani nastolatką, która się topiła?

- Nie, bo to byłoby zbyt banalne. Ale faktem jest, że poznaliśmy się na plaży i do dzisiaj śmieję się, że wykopałam go sobie z piasku. Była to miłość wakacyjna, która teoretycznie nie miała szans na przetrwanie. Ja miałam 16 lat, on 19. Na serio zaczęliśmy być razem dopiero po studiach. On początkowo nie rozumiał mojego świata. Powoli oswajałam go ze swoim zawodem, a on się w tym znakomicie odnalazł i dzisiaj moi znajomi są jego przyjaciółmi.

Jakie studia ukończył Krzysztof?

- Jest inżynierem, ukończył Politechnikę Poznańską (Wydział Inżynierii i Ochrony Środowiska). Pracuje w budownictwie.

Wydawałoby się, że mąż jest pani niepotrzebny, bo sprawia pani wrażenie osoby samowystarczalnej i niezależnej.

- Jak to? Małżeństwo to najcudowniejsza instytucja na świecie. Daje kobiecie bezpieczeństwo, poczucie spełnienia, a dodatkowo mnie - jako aktorce - daje równowagę. Dzięki temu nie jestem osobą rozchwianą emocjonalnie.

Co was doprowadziło do punktu, w którym teraz jesteście?

- Może trochę mojej determinacji, ponieważ w sprawach osobistych to ja zawsze przejmowałam inicjatywę i mówiłam, kiedy trzeba zalegalizować nasz związek, kiedy wziąć kredyt na mieszkanie... Nie czekałam, aż mój książę się zdecyduje. Dzisiaj jesteśmy dla siebie partnerami, przyjaciółmi, a to, że także małżeństwem, wcale nie sprawiło, że nasze uczucie stało się bardziej powszednie. Nadal wychodzimy razem na randki, na które ja stroję się jak dawniej. Razem podróżujemy. Na dzieci dajemy sobie jeszcze czas. Chcemy się nacieszyć tym, co robimy w swoich zawodach.

Dlaczego zrezygnowała pani z etatu w teatrze?

- Nie dałabym rady pogodzić tych ról, a chciałam być uczciwa wobec sie-

bie i Teatru Ateneum. Dostałam propozycję grania w "Brzyduli", w której moją postać postanowiono rozbudować.

Czyżby nie miała pani świadomości, że aktor tak naprawdę rozwija się tylko w teatrze?

- Nieprawda. Wszystko zależy, jakie ma zadania do wykonania. Owszem, teatr jest fantastycznym i ważnym miejscem dla aktora. Jest świątynią sztuki, ale praca w serialach uczy gotowości do szybkiego odnalezienia się w różnych sytuacjach, elastyczności, odporności na stres, zachowania ciągłości w kreowaniu postaci. Nie bronię się przed teatrem i właśnie zaczynam próby w prywatnym teatrze Michała Żebrowskiego i Eugeniusza Korina "Szóste Piętro". W sztuce Woody'ego Allena "Zagraj to jeszcze raz, Sam" będę grała siedem różnych postaci kobiecych.

Zawsze chciała pani być aktorką?

- Nie. Zawsze chciałam uprawiać zawód, w którym będę czuła adrenalinę. Dlatego - będąc dzieckiem - myślałam, żeby być pilotem, ale wtedy nie przyjmowano dziewcząt do szkoły oficerskiej w Dęblinie. Postanowiłam tego poszukać w szkole teatralnej, do której dostałam się za pierwszym razem.

Dzisiaj jest pani znaną, cenioną, zawodową aktorką. Czy popełniła pani jakiś błąd, którego żałuje?

- Tak, ale nie chciałabym o tym mówić.

A szkoda.

- No dobrze, są role, których nie powinnam zagrać i powinnam być bardziej asertywna. Ale tego się uczymy. Byłam młoda i niedoświadczona, co zostało wykorzystane. Dzisiaj jestem już inną osobą, bardziej świadomą siebie i tego, co dzieje się wokół mnie.

Jak dzisiaj postrzega pani swój udział w "Tańcu z gwiazdami"?

- Jako niesamowitą przygodę. Nigdy w życiu nie ćwiczyłam tyle, co wtedy, adrenalina sięgała zenitu, ale to nie było dla mnie. Zrozumiałam, że nie jestem typem showmanki, że to inny świat, w którym nie umiałam przedstawić siebie jako osobowość taneczną. Pogubiłam się. To mnie przerosło. To nie był mój świat. To nie byłam ja.

Mówi pani tak teraz, bo przegrała ten show.

- Nawet nie marzyłam o tym, żeby wygrać, nie byłam brana pod uwagę jako jedna z faworytek, nigdy wcześniej nie tańczyłam. Za to nieustannie musiałam pokonywać własny strach i lęk, co było bardzo trudne.

Domyślam się, że nie weźmie już pani udziału w podobnym show?

- Już nie. Wiem, że to nie dla mnie. W tej samej stacji telewizyjnej - TVN wróciłam do serialu "Na Wspólnej", gdzie moja rola Zuzanny będzie bardziej eksponowana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji