Artykuły

Bez pomysłu na Słowackiego, cierpiąc z Werterem

O Festiwalu Dramaty Narodów - Słowacki 2009, premierach: "Wertera" w reż. Michała Borczucha Starym Teatrze i "Sonacie Belzebuba" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU oraz o gościnnym występie Gardzienic - pisze w miesięczniku Kraków Justyna Nowicka

Pora na krótkie podsumowanie festiwalu Dramaty Narodów, którego bohaterem był w tym roku Juliusz Słowacki. Dziwny to był festiwal, osobliwy program - bez premier i bez konkursu, za to z serią teatrów telewizji sprzed lat, z wieczorami nieomal rapsodycznymi i scenicznym czytaniem zapomnianych tekstów. Festiwal ukazujący arcyzlą kondycję dramatu romantycznego na polskich scenach, a takie to, że współcześni realizatorzy stracili do Słowackiego nie tylko serce, ale i klucz. Smutno, że stulecie nadania imienia Słowackiego scenie przy placu Świętego Ducha obchodzono w Krakowie wyjątkowo nietrafionym, megalomańskim spektaklem w reżyserii Macieja Sobocińskiego "Beatrix Cenci".

Wiele sobie obiecywałam po inscenizacji fragmentów Beniowskiego w reżyserii Anny Polony i Józefa Opalskiego. Rzeczywiście, spektakl na scenie Opery Krakowskiej oparty był na żywej, błyskotliwej, erudycyjnej zabawie słowem. A dialogowali mistrzowie: filuterna Anna Polony na maleńkim taborecie i posągowy Andrzej Seweryn (bardzo mi tego dnia przypominał późne portrety fotograficzne Adama Mickiewicza) na wielkim, rzeźbionym fotelu. Dialog skrzył się, mienił znaczeniami - ironiczny, awanturniczy, fantastyczny. Wieczór mógłby się zakończyć spotkaniem z tą arcymistrzowską parą. Nie do końca bowiem sprawdziły się scenki, którymi smakowity występ Polony i Seweryna był inkrustowany. Na pustej, z rzadka wspomaganej zabawnymi animacjami scenie studenci krakowskiej PWST stworzyli zaledwie widma scen, blade zarysy sytuacji. Nie pomogły brawurowe wejścia Jacka Romanowskiego w natchnionej, acz niepozbawionej dystansu roli księdza Marka. Słowem, zwyciężyły wartości rapsodyczne, obroniło się słowo interpretowane przez wielkich aktorów. Ale spektaklu nie było.

Warto może przypomnieć, że Słowacki nie miał początkowo szczęścia do teatru, a za jego życia wystawiono zaledwie "Mazepę", i to w Budapeszcie. Umarł w przeświadczeniu, że jego sztuk nikt nie chce grać. Wiek XX był dla twórcy "Balladyny" łaskawy; po jego teksty sięgali zarówno twórcy Reduty, jak i na przykład Jerzy Grotowski. Czy dziś czas Słowackiego minął? Chyba jednak nie, a przekonaliśmy się o tym podczas scenicznego czytania "Lilii Wenedy" w reżyserii Anny Augustynowicz, z udziałem aktorów Teatru Współczesnego ze Szczecina. Dla mnie to było najciekawsze wydarzenie festiwalu, chociaż obyło się bez kostiumów, rekwizytów i reżyserskich tricków. Tekst poświęcony mitycznym wojnom Lechitow i Wenetów wybrzmiał z pustej sceny przy Warszawskiej mocno i pasjonująco. Trzygodzinna (sic\), cierpliwa lektura dramatu przyniosła widzom żywą, komunikatywną historię z jednej strony podszytą groteską, z drugiej elementami mistycznymi. - Sądzę, że współczesny widz unika utworów, które otwierają przed nim perspektywę pewnej gry, zmuszają do wysiłku - mówiła Anna Augustynowicz. - Tymczasem to jest poezja, która wymaga otwarcia się na drugiego człowieka, a także wsłuchania się w siebie. Współczesny widz boi się takiej operacji, woli "historyjki obrazkowe" pozwalające śledzić sceniczną akcję z bezpiecznego dystansu, bez angażowania się. Słowacki proponuje grę naprawdę wymagającą, był erudytą, człowiekiem o wybitnej inteligencji. A jednak ja wierzę w teatr. Uważam, że współczesna scena jest w stanie zaproponować komunikat, z którym widz miałby szansę podjąć dialog. Pod warunkiem oczywiście, że będzie chciał.

Werter w fabryce azbestu

Z romantycznej gorączki młodzieńczej powieści Goethego w Starym Teatrze ocalało niewiele. Akcja toczy się współcześnie. Lotta występuje bez mitycznej różowej kokardy, a Werter bez sławnego niebieskiego fraka i żółtej kamizelki. Brak całej reszty romantycznego sztafażu. Leitmotwem opowieści stanie się muzyka Schuberta z Podróży zimowej, niewątpliwy ukłon realizatorów w stronę epoki. Powaga nie jest jednak pełna, bo Werter (Krzysztof Zarzecki) nie okaże się ani mistrzem śpiewu, ani romantycznej uczuciowości. Zadanie jednak odrabia. Zakochuje się. Chce umrzeć, choć powód nie jest oczywisty, bowiem Lotta zalotów Wertera nie odrzuca, a ich konsumpcja nie będzie przyczyną romantycznej tragedii. Albert (Krzysztof Zawadzki), ten trzeci, jej narzeczony, a potem mąż wykazuje zgoła nieromantyczne pobłażanie. Zresztą nie o tym jest "Werter" Borczucha. Autorzy spektaklu dopisują do powieści dalszy ciąg. Od czasów Goethego, Wahlheim, miejsce akcji, bardzo się zmieniło. W dolinie powstała fabryka trującego azbestu, zmieniając krajobraz i mieszkających tam ludzi. Albert jest architektem, ekologiem. Chce rewitalizacji doliny i utworzenia w miejsce upadłej fabryki zakładu "utylizacji ludzkich odchodów". Ideał sięgnął więc gnojówki.

Zawarte w powieści Goethego idealistyczne hasła powrotu do natury i harmonii z nią brzmią teraz zupełnie groteskowo, kuriozalnie, dając efekty wręcz komiczne. Tak jak rola romantycznego kochanka, którą Zarzecki demontuje z ponurym, nawet fascynującym urokiem. Opowieść staje się naprawdę przejmująca, gdy reżyser sięga po oryginalny tekst. Z tyrad głównego bohatera wyziera bowiem poruszające doświadczenie obcości, niezależne od stopnia zanieczyszczenia środowiska czy tolerancji obyczajowej. Werter pytający o sens egzystencji to człowiek, który dramatycznie nie odnajduje się wśród innych, a jego krótka chaotyczna podróż przez życie jawi się jako autentyczna "wędrówka obcego, w wyobcowaniu, w obcość", jak napisano kiedyś o muzyce Schuberta. Lepszy to powód do strzału w łeb niż dylematy kanalizacji.

Taniec z gwiazdami

Lubię ryzykowne pomysły Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU. Jego wyobraźnię, brawurę, brak kompleksów w sięganiu po środki czasem z innej niż wysoka teatralnej półki. "Sonata Belzebuba" jednak mu się nie udała, a podjęte ryzyko przyniosło skutki opłakane. I wcale nie chodzi o powierzenie tytułowej roli Zbigniewowi Wodeckiemu. Wodecki jako Belzebub, Szanowni Państwo, wypadł znacznie powyżej oczekiwań. Nie sprawdziła się natomiast próba przepisania tekstu Witkacego na musical, gdyż na scenie unosił się uporczywie duch telewizyjno-estradowej tandety.

Niby wszystko zaczyna się, jak trzeba. Atmosfera miasteczka Mordowar jest duszna i podejrzana, ciotka (Beata Rybotycka) demoniczna i tajemnicza. Wodecki-Belzebub szasta peleryną władczy i nieprzewidywalny, to nieco zdystansowany - w bardzo rozsądnych proporcjach. Intryga jest prosta. Jeśli utalentowany, młody kompozytor Istvan (Karol Śmiałek) przyjmie pomoc szatana, stworzy dzieło absolutne. Finału współpracy z Belzebubem domyślić się łatwo, a zaświadczają o niej tak znane w literaturze przykłady jak Doktor Faustus Tomasza Manna. Sztuki streszczać nie będziemy, sonata oczywiście powstaje.

Zapraszając do współpracy słynnego wykonawcę songów o pszczółce Mai czy rozkoszach pobytu nad polskim morzem Krzysztof Jasiński postawił w spektaklu na muzykę. Wodecki dwoi się i troi, śpiewa i przygrywa na różnych instrumentach, podobnie inni wykonawcy. Bardzo źle się zaczyna dziać, kiedy żywioł muzyczny zaczyna ustępować żywiołowi tanecznemu. Choreografię przygotował Piotr Galiński "szerokiej publiczności znany jako juror Tańca z gwiazdami", jak czytamy w programie. Panu Galińskiemu teatr pomylił się zdecydowanie z telewizyjnym show, na dodatek pomyłka to w bardzo złym guście. Stworzone przez niego taneczne piekło nie przypominało nawet, jak w tekście dramatu "kabaretu paryskiego, albo nawet ostatnich urządzeń w Salon de Gioja de Eio" (cokolwiek to znaczy). Jego sedno to nieciekawy aerobik, niezbyt ambitna kombinacja skoków, przewrotów, wymachów i wyrzutów w oparach dymu, czy całkowicie pozbawiony zmysłowości taniec na rurze. Demoniczności za grosz, za to powtarzalność i nuda wystarczająca może jako telewizyjne tło, nieznośna na teatralnej scenie. Dużym rozczarowaniem była dla mnie rola Karola Śmiałka. Ten utalentowany muzyk, intrygujący i pełen siły Parys w niedawnym spektaklu Agaty Dudy-Gracz "Romeo i Julia", tu zaprezentował smutne, całkowicie niewystarczające ubóstwo środków aktorskich. Nie wystarczy być. Nie bardzo też rozumiem, dlaczego Krzysztof Jasiński tak obficie cytuje w "Sonacie..." songi ze swojej "Szalonej lokomotywy". To świetna muzyka, ale powoływanie się na samego siebie dowodzi albo megalomanii, albo demencji. Nie wiem, co gorsze.

W stronę Gorkiego...

Wanderlust (pragnienie podróży, poznania świata) to hasło polsko-niemieckiego projektu teatralnego podjętego przez Narodowy Stary Teatr i Maxim Gorki Theater z Berlina. Główną ideą programu ogłoszonego przez Federalną Niemiecką Fundację Kultury jest przekraczanie granic i rozszerzanie horyzontów. Współpraca między Starym Teatrem a Maxim Gorki Theater polegać będzie na realizacji trzech stopniowo coraz bardziej zaawansowanych artystycznie i logistycznie etapów - od wymiany przedstawień, przez koprodukcję spektaklu, aż po rozgrywający się w pozateatralnej przestrzeni projekt Berlin-Kraków Ekspress.

Współpraca obu teatrów nie jest sprawą przypadku: obie sceny mają już za sobą wspólne artystyczne przedsięwzięcia. Armin Petras, reżyser, obecnie dyrektor Teatru Gorkiego zrealizował w Teatrze Starym spektakl "Ósmy dzień tygodnia" według Marka Hłaski, a Michał Zadara, reżyser stale współpracujący ze Starym Teatrem zrealizował w berlińskim teatrze spektakl "Ozonkinder" inspirowany opowiadaniem "Dzieci słońca" Maksyma Gorkiego.

Berliński Maxim Gorki Theater zaprezentował w Krakowie w ramach wymiany dwa przedstawienia: "Amphitriona" [na zdjęciu]Heinricha von Kleista w reżyserii Jana Bosse oraz "Heaven" Fritza Katera (to pseudonim Armina Petrasa) w reżyserii samego Petrasa. "Amphitrion" młodego, bardzo ponoć modnego reżysera nieco rozczarował. Piękna i klarowna, jak zwykle w niemieckim teatrze forma przedstawienia skrywała dość banalne treści trywializujące klasyczny tekst Kleista. Nie zawiódł Petras -jego rozpisana na kilka historii opowieść o ludziach żyjących na ruinach NRD stawia ciekawe społecznie diagnozy, nie uciekając przy tym od poezji.

...i w stronę Conrada

Nieoczekiwanie na teatralnym rynku pojawił się nowy gracz - festiwal literacki im. Josepha Conrada. Festiwal multimedialny, pięknie realizujący ideę korespondencji sztuk. Z okazji festiwalu w Krakowie pojawił się Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego. Artyści przedstawili w PWST swój "Kosmos" - teatralny wieczór, na który złożyły się trzy teksty: "Metamorfozy" wg Apulejusza, fragmenty z "Odysei", w wykonaniu adeptów gardzienickiej szkoły aktorskiej oraz brawurowa "Ifigenia w A." wg Eurypidesa, z gościnnym udziałem Krzysztofa Globisza w roli Posłańca.

Gardzienicki ośrodek to fascynujący projekt teatralny. Wciąż w stanie ewolucji, początkowo bliższy rodzimym korzeniom, ostatnio sięgający do antycznych źródeł. Teatr, którym kieruje, "żywioł i metoda" - fantastyczna pasja, ale i precyzja, dociekliwość w badaniach, potrzeba poszukiwania. Gardzienice to także coraz mniej obecna w teatrze potrzeba wspólnoty - wartości, która ma swoje początki w rytualnym, najbardziej podstawowym doświadczeniu teatru. Oby Festiwal im. Conrada w następnych edycjach nie zapominał o teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji