Artykuły

Jaki smutny wodewil

O życiu rozprawiają w tej sztuce wszyscy. A raczej, jak mówi Warwara, "odrażająco dużo gadają". Niczym refren powtarzają skargi na puste, nudne i tragiczne życie, które "przepływa obok". W tych narzekaniach na los przy lada okazji są chwilami wręcz śmieszni. Trudno jest jednak nazwać ich tylko śmiesznymi czy tylko banalnymi. Albo - jednoznacznie pozytywnymi czy negatywnymi. W opracowaniach krytycznych z lat pięćdziesiątych można wprawdzie przeczytać, że np. Maria Lwowna i Warwara Basowa "idą ku partii", zaś Szalimow to "pisarz-renegat". O tym okresie, który tak zaważył na późniejszej recepcji Gorkiego, pisał Jerzy Koenig z okazji warszawskiej premiery "Barbarzyńców"" "(...) sporo namącili nam historycy literatury, preparujący portret Gorkiego na kształt monolitu ze spiżu i brązu, częściej zwracając uwagę na stanowczość ,optymizm i "monumentalność" gestu niż na półuśmiech niepewności, ironii czy nawet współczucia". Dziś raczej to drugie zdaje się nas w Gorki minspirować.

Dowodzą tego "Letnicy" w reżyserii Janusza Nyczaka na scenie Teatru Nowego w Poznaniu, gdzie dramat Gorkiego okazuje się teatrem prawdziwie żywym. Bowiem wpisanej w postaci i sytuacje pewnej banalności, codzienności, nadano walor przekonującej prawdy - cóż z tego, że nie tak znów odkrywczej i nie na miarę herosów antycznych, skoro przecież głęboko ludzkiej. Do wydobycia prawdy dążył Janusz Nyczak konsekwentnie. Zrezygnował z ostrego rysunku postaci - nie interesowało go ani ich ośmieszanie a priori, ani też deklaratywne osądzanie, starał się natomiast pokazać w pełni człowieczeństwo bohaterów tej sztuki - tym, co w nich dobre, i w co złe. Rzecz znamienna, iż ci, którzy w finale przedstawienia odchodzą z willi Basowów, w niczym nie są lepsi od tych, którzy pozostają. Wszyscy okazali się równie małostkowi, chwilami wręcz źli, chwilami prawi i wspaniałomyślni. Wszyscy też są na przemian komiczni i głęboko dramatyczni w swych rozterkach, zrywach i buntach.

Takie rozłożenie akcentów między postaci dramatu może się wydawać na pierwszy rzut oka (jeśli pamiętać o niektórych partiach tekstu) zabiegiem nieco sztucznym i karkołomnym. I jest nim chwilami w tym przedstawieniu, ale bardzo rzadko. Na przykład postać Szalimowa nie broni się wśród innych najlepiej a monologi Marii Lwowny o życiu społecznie użytecznym brzmią nieco fałszywie i naiwnie.

Ale jak grać, jak interpretować tę sztukę? Jako odległy obrazek obyczajowy z życia rosyjskiej inteligencji tuż przed rewolucją? Jako dramat z tezą, że życie bez ideałów prowadzi do osamotnienia i marazmu? Czy jako dramat o ludziach przeciętnych w przeciętnych sytuacjach ?

Janusz Nyczak wybierając tę ostatnią możliwość potrafił pokazać mieszczący się w przeciętności bardzo śmieszny dramat i bardzo gorzką komedię. Aktorzy tak zrealizowali zamierzenia reżysera, że to, co w samym tekście brzmi dziś dla nas fałszywie, zabrzmiało ze sceny przekonująco, po prostu żywo. Potrafili banalność i błahość postaci oraz zdarzeń uczynić pasjonującymi. I dali prawie wszyscy prawdziwy popis zespołowej gry. Rola w rolę, epizod w epizod. Od pierwszej do ostatniej sceny czuje się w tym przedstawieniu zespół, a każda postać żyje własnym życiem, jest pełna, bogata i wyrazista. Wzajemne relacje między bohaterami rysują się w miarę rozwoju akcji, jasno i precyzyjnie. Ujawniają się wszystkie ich powiązania i podteksty. Reżyser zaznacza je umiejętnie, bez cienia natrętności już w pierwszych scenach. Ładnie np. został zasygnalizowany konflikt uczuciowy między Marią Lwowną (Wanda Ostrowska) a Własem (Wiesław Komasa), także skłonność serca Kalerii (Sława Kwaśniewska) do Szalimowa, namiętność Olgi Aleksiejewny (Elżbieta Jarosik) do męża (Leszek Dąbrowski), fascynacja Riumina (Janusz Michałowski) Warwarą (Halina Łabonarska). Wszystkie te sygnały konfliktów między postaciami i wewnątrz nich reżyser celnie stopniuje, by w finale - podczas niespełnionej wieczerzy (bierze w w niej udział - zbieg okoliczności? - trzynaście osób) doprowadzić do wielkiego teatru ludzkich namiętności, którego żałosną pointą jest nieudana próba samobójstwa Riumina. A za nią słowa Zamysłowa (Andrzej Lajborek) "Jaki smutny wodewil!"

I rzeczywiście owe "duszne rozterki" bohaterów "Letników" wywoływane konfliktami małżeńskimi, zdradami i romansami, codziennymi kłopotami i prozaicznymi obowiązkami przywodzą w tym spektaklu na myśl chwilami "smutny wodewil". Więcej mają w sobie teatralności niż stricte teatralny motyw tej sztuki - przygotowywanie amatorskiego przedstawienia, którym mieszkańcy letniska zajmują się dla zabicia nudy i czasu (motyw ten przypomina zresztą "Czajkę" Czechowa).

Szalimow gra przed Warwarą zbolałego światowca, który nagle doznaje miłosnej "iluminacji". Fascynująca otoczenie swą magnetyczną kobiecością, piękna i dorodna Warwara prowadzi w stosunku do samej siebie oszukańczą grę złudzeń. Wmawia sobie uczucie do Szalimowa, a czeka na kogoś, kto by ją wybawił z małżeństwa. Cierpi przy tym autentycznie, bo jest wrażliwa, dobra i czuła. Halina Łabonarska pięknie cieniuje wszystkie tony i półtony postaci i jest momentami wręcz urzekająca. Patrząc na nią wierzy się bez zastrzeżeń w to, co mówią o niej inni, że zdobyć może każdego mężczyznę.

Hałaśliwa, pretensjonalna, irytująca w manierach i sposobie bycia Julia Filipowna (Urszula Lorenz) z uporem prowadzi wobec kochanka i męża niebezpieczną grę, budząc w tym ostatnim zazdrość graniczącą z zapamiętałą nienawiścią. Błaznuje i Włas - rozczarowany sobą samym i ludźmi, bystry, wrażliwy, inteligentny. Komasa ładnie pokazuje jego rozterki i rosnące zdecydowanie oraz pewność siebie pod wpływem miłości do Marii Lwowny.

W fałszywe uczucia, gesty i słowa stroją się tutaj - z różnych powodów i na różny sposób - także inni. Właściwie tylko Sonia (Joanna Orzeszkowska) z Ziminem (Lech Łotocki) niczego wobec siebie i drugich nie udają, bo świat pojmują jeszcze prosto i pięknie. Tyle że naiwnie.

W równym stopniu co aktorstwo zasługuje na uwagę robota reżyserska. Spektakl trwa ponad trzy godziny a nie nuży. Ma wyważony, wypunktowany umiejętnie rytm, początkowo jakby zwolniony, potem również niespieszny i leniwy, ale wyraźnie wzrastający do finałowej kulminacji. Ma także piękny nastrojowy klimat, który chwilami wręcz wzrusza (jak w scenie rozmowy Marii Lwowny z Sonią na majówce), ale ani na moment nie ociera się o łzawy sentymentalizm. Choć ton liryczny przewija się w całym przedstawieniu.

Nyczak demonstruje także, zwłaszcza w scenach drugiego i finałowego aktu, opanowanie trudnej warsztatowo umiejętności komponowania kilku równocześnie działających planów scenicznych. Jedną z najczyściej i najładniej skomponowanych scen jest rozgrywająca się w głębi, na estradce okolonej brzózkami, rozmowa Marii Lwowny z Własem w rytmie walca (doskonale słyszalna dla publiczności, mimo iż na pierwszym, prosceniowym planie toczą się właśnie towarzyskie pogaduszki).

Warto też powiedzieć o udanej muzyce Jerzego Satanowskiego, której chwilami może trochę reżyser nadużywa, i o scenografii Jerzego Kowarskiego. Ta ostatnia, ciepła i nastrojowa w klimacie, trafna w kształcie całości i w detalach, stwarza na małej i niezręcznej scenie wrażenie przestrzeni, powietrza. Nie jest przy tym pretensjonalna w podkreślaniu elementów "rosyjskości" - stylu epoki i kolorytu lokalnego. I tylko ktoś bardzo uparty mógłby wytykać Kowarskiemu ów las brzózek ustawiony tu "jak żywy", powołując się na inscenizacje Stanisławskiego, czy bliżej - Petera Steina; wszak wpisany on został w sztukę i uniknąć go bez szkody dla atmosfery dramatu trudno...

Jeszcze słowo o kostiumach - są stylowe, zaprojektowane ze smakiem w pięknej, zharmonizowanej gamie beżów, żółci i brązów.

Po Nowaku, Szekspirze i Goldonim - Gorki. Czwarta to z kolei praca reżyserska Janusza Nyczaka w poznańskim Teatrze Nowym, z którym związany jest na stałe od czasu swego zawodowego debiutu. Czwarta na przestrzeni trzech lat i zarazem "najdojrzalsza" nie chcę bynajmniej deprecjonować poprzednich. Nie sposób tego uczynić nie tylko dlatego, że zdobyły one uznanie i nagrody, ale i dlatego po prostu, iż bez nich nie byłoby takich właśnie "Letników". Wolnych od oznak "dziecięcej choroby" formalnych pomysłów, od chęci manifestowania praw reżyserskich za wszelką cenę - od tego wszystkiego jednym słowem, co często zdarza się nie tylko "młodym, zdolnym" reżyserom.

Powie ktoś: wątpliwy to komplement. Byłby nim zaiste, gdyby o tym przedstawieniu i jego reżyserze nie można było powiedzieć nic więcej. Przy czym wątpliwość tego komplementu okazuje się jeszcze mniej oczywista, skoro na nadmiar naprawdę znających i uczciwie traktujących "pomysłów" reżyserów jakoś na razie nie narzekamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji