Jak wystawić Gershwina (do wiatru)
Minął miesiąc od próby generalnej, zaraz po niej, 29 lutego, odbyła się oficjalna premiera przedstawienia (śpiewogry? raczej musicalette), które do dziś zbiera diametralnie różne recenzje - od zjadliwie krytycznych do wyrozumiale pozytywnych, przez pierwsze dwa tygodnie marca ściągając publiczność na najwyższe piętro warszawskiego teatru "Studio". Publiczność na ogół bardzo młodą, spragnioną muzyki, wcale jednak nie rocka, lecz klasyki, melodii uznanych za fundamentalne dla współczesnego musicalu, tworzących zarazem podwaliny swingu.
Mowa o przedstawieniu "AMERYKANIN W WARSZAWIE" - jednej z wielu prób zobaczenia czy raczej usłyszenia wspaniałego kompozytora na nowo. Ta próba okazała się nieudana. Ten Gershwin jest w gruncie rzeczy totalną kompromitacją przereklamowanego teatru dyrektora Jerzego Grzegorzewskiego. Tak było na próbie generalnej, nie lepiej - na zwyczajnym przedstawieniu tydzień później. Poza dwójką, no, trójką aktorów, poza scenografią (o czym dalej), wybronili się najlepsi: kompozytor George Gershwin i autor polskich tekstów jego piosenek, Jerzy Siemasz.
Wypadek artystyczny pod nazwą "Amerykanin w Warszawie" wart jest opisania publiczności całej Polski, by przestrzec ją przed wirusami, jakie ostatnio zaatakowały polski teatr - przed zadufaniem, pychą, narcyzmem, no i najgroźniejszym z nich: wyższością miernoty nad talentem. Zarzuty pod adresem teatru "Studio" można mnożyć, zacznijmy wszakże od początku.
POMYSŁ I JEGO REALIZACJA. Pomysł zabrania kilkunastu (dokładnie 18) przebojów George`a Gershwina i połączenia ich w sceniczną całość narodził się półtora roku temu w głowie Michaela Hacketta, wykładowcy londyńskiej Akademii Muzycznej i Teatralnej. Zaproszony do Polski przez swego znajomego, Jerzego Grzegorzewskiego, jesienią 1991 przyjechał do Warszawy, gdzie poznał Jerzego Siemasza, autora nowego tłumaczenia The Man I Love". 60 lat temu tę piękną balladę nasi dziadkowie śpiewali z tekstem Mariana Hemara ("Niech ci nie będzie żal"), uznanym za klasyczny, wzorcowy, jedyny. Na Hacketcie wysublimowana poezja Hemara nie zrobiła najmniejszego wrażenia, z prostego zresztą powodu: nijak się miała do amerykańskiego oryginału, była swobodną trawestacją strof Iry Gershwina, wariacją na temat, śmiałą i udaną próbą transpozycji Gershwina z amerykańskiej komedii muzycznej ("Lady Be Good") do polskiego teatrzyku rewiowego (Qui Pro Quo). Nic dziwnego, że reżyser Hackett widział, a raczej słyszał swoją nie napisaną jeszcze śpiewogrę w wersji dwujęzycznej (polskie recytatywy, angielskie songi) - dopóki nie poznał polskich tłumaczeń (tak jest, TŁUMACZEŃ!) właśnie autorstwa Siemasza. Kiedy otrzymał jego próbki trzech następnych piosenek - Hackett był zdecydowany: wystawi "Amerykanina w Warszawie" I to już w marcu następnego roku. Decyzja ta, bardziej ryzykancka niż ambitna, została podjęta 4 stycznia 1992.
TEKSTY JERZEGO SIEMASZA. Polski autor stanął przed morderczym zadaniem: po pierwsze - napisać 16 piosenek w trzy tygodnie (sic!), po drugie - zmierzyć się z nie byle jaką konkurencją. Tak, tak, Gershwina przekładano u nas wielokrotnie, z rozmaitym zresztą skutkiem. Beata Malczewska opracowała "I Got Rhythm" (Rytm), Jonasz Kofta - I`ll Build a Stairway to Paradise" (jego Entree, czyli Schody do raju, to nieudana piosenka o... samym kompozytorze), Andrzej Jarecki - powtórnie "I Got Rhythm" (Rytmu Sieć), "But Not For Me" (Mnie nie) i "S`Wonderful "(W to mi graj!); o ile pamiętam, poezją Iry Gershwina nie pogardził również Wojciech Młynarski. Jednak - powtarzam -wszystkie te teksty są jak najdalsze od oryginałów Starszego Brata, nie oddają ich stylu, charakteru i klimatu, często nawet treści. A oryginały są nie byle jakie, wywodzą się bowiem z głośnych filmów, rewii, komedii muzycznych i musicali, opisujących Amerykę, stworzonych przez Amerykanów, śpiewanych przez Amerykanów dla Ameryki. A więc niebywale amerykańskich.
Czy doktorowi filologii amerykańskiej Jerzemu Siemaszowi udał się przekład Iry Gershiwina?: Moim zdaniem - nadzwyczajnie. Są bowiem w jego tekstach drobiazgi w rodzaju "Wiem, ktoś mnie kocha" (piosenka Somebody Loves Me) miast dotychczas używanego refrenu "Ktoś mnie pokochał", w Could You Use Me? znalazłem te same "oczi cziornyje" co w oryginale (tam: "hacha chornia"!); niemal we wszystkich piosenkach jest nadzwyczajną wierność oryginałowi, a poza tym PanaPrzyborowa zręczność w operowaniu rymem (zwłaszcza trudnym rymem żeńskim), akcentem, sensem, przede wszystkim żartem (Treat Me Rough - brawo!). Niestety. Siemasz nie znalazł równych sobie w twórcach scenariusza przedstawienia - Claire Leddy i Michaelu Hacketcie.
O CO TU CHODZI? Dwukrotnie zadawałem sobie to pytanie, coraz bardziej zdziwiony, dlaczego "Amerykanin w Warszawie", a nie "Irlandczyk w burdelu" (bohater Dutch O'Malley jest szefem lokalu o dwuznacznej reputacji), nie "Gryfuś w tarapatach" (na scenie mowa o kłopotach finansowych. J. Thomasa Vendergriffa IV) czy może "Koktajl we dwoje" (o to przecież chodzi parze młodych kochanków)? Może miał to być pastisz Gershwinowskiego "Amerykanina w Paryżu"? W takim razie Central Park, w którym umawiają się bohaterowie śpiewogry, trzeba było przemianować na plac Defilad, zaś żydowsko-irlandzką finansjerę przemalować na białoczerwono: na scenie pokazano art-decor, niech więc mowa będzie o... Art B? Ktoś dowcipny, pomysłowy i zdolny na pewno dałby sobie z tym radę. Tymczasem pokazany publiczności "scenariusz" jest na łapu capu skleconym kolażem scenek, w których słowo ma wiązać treści poszczególnych piosenek (lecz ich nie wiąże), gdzie dopisano do nich sytuacje, które dla kogoś jako tako obeznanego z Gershwinem i amerykańską kulturą lat trzydziestych są najzwyklejszym przypadkiem artystycznego deja vu. "Promenade" to powtórka z filmu "Zatańczmy!", Dutch O'Malley - postać wyjęta z obrazu "Cotton Club", nazwisko Boroni to przeinaczone Moronie z "Nocy w operze" Braci Marx, cała reszta zaś to mniej (raczej mniej) lub bardziej zręczny wybór cytatów z "Panów w cylindrach","Palm Beach Story" i "The Swing Time".
Co w teatralnym "Amerykaninie" jest autorstwa Michaela Hacketta? Niestety, to co najgorsze: ruch sceniczny, ograniczający się do ustawicznych pogoni i strzelaniny! niemal wszystkie sytuacje dramaturgiczne; które są ledwie szkicami, nie zaś wycyzelowanymi w najdrobniejszych szczegółach scenami. "Amerykanin w Warszawie" pokazany przez stołeczny teatr "Studio" to po prostu pierwsza próba pokazu semestralnego, przygotowanego przez kółko teatralne w niewielkiej mieścinie. Ot - "Przedstawienie Gershwina we wsi Głucha Dolna". Powiedzmy dosadnie: GŁUCHA.
AKTORZY CZY PIOSENKARZE? Ponieważ pomysłów na ruch sceniczny mister Hackett miał niewiele, resztę powierzył nieznanej nauczycielce tańca Melissie Monteros. O jej braku umiejętności najlepiej świadczy scena finałowa, czyli "S'Wonderful": przez kilka minut aktorzy, sunący w orszaku ślubnym, po prostu potupują sobie.
Panie dyrektorze Grzegorzewski, jeśli to jest taniec, to ja jestem maharadża! I czy nie za dużo tego szastania publicznym groszem na honoraria, diety, hotele i podróże mało zdolnych Amerykanów, skoro podobnego knota mogli wyprodukować rodzimi fachowcy, pomimo wszystko tańsi? Swój udział w klapie, jaką jest "Amerykanin w Warszawie", mają również aktorzy "Studia", zwłaszcza tak znani, jak Anna Chodakowska i Wojciech Malajkat. Malajkat nieustannie szarżuje, puszczając oko do publiczności - i tyle jego, talentu, gościnny dubler PIOTR SIWKIEWICZ nie tylko umie grać, ale i wybornie śpiewa ("Nice Work If You Can Get It" i "Love is Here to Stay"). Z kolei Chodakowska, czyli Lady Dallas Harrington, nieudolnie naśladuje Halinę Frąckowiak - taką, jaką ongiś stworzył Krzysztof Bukowski, lecz brak jej głębi głosu tamtej, niezbędnego dramatyzmu, odrobiny uczucia, gorzej - Chodakowska śpiewa nieczysto! Jej wykonanie "Somebody loves Me" i "I Got Rhythm" to po prostu "zarżnięcie" obu przebojów.
Poza Gershwinem, Siemaszem i Siwkiewiczem przedstawienie "Amerykanina" ma jeszcze trzy jasne punkty. Są to: MARTA DOBOSZ w roli Thelmy O'Malley (wyraziste aktorstwo, odpowiednia doza dramatyzmu, doskonałe wykonanie "The Man I Love"), JOLANTA HANISZ jako Madame Boroni (w jej interpretacji "By Strauss" jest perełką!) oraz scenograf i kostiumolog KRYSTYNA KAMLER (bezbłędnie oddała niuanse modernizmu czy raczej art-decor).
WNIOSEK? Jest krótki, ale niezmiernie smutny. Vis a vis teatru "Studio" mieści się "Dramatyczny", na którego gościnnej dużej scenie Januszowie Józefowicz i Stokłosa ściągają tłumy publiczności na swoje "Metro" - profesjonalny musical grany przez amatorów. W "Studiu" jest akurat odwrotnie: zawodowcy grają po amatorsku, a nawet gorzej - patałachy zademonstrowały nam amatorszczyznę.
I po cóż te głośne manifesty skierowane przeciwko komercjalizacji polskiego teatru, po co święte oburzenie wobec ludzi próbujących zrobić na teatrze pieniądze? "Amerykańska" praktyka warszawskiego teatru "Studio" pokazała, że teorie są tylko teoriami. Papierowymi, sztucznymi, śmiesznymi.