Amerykanin w Warszawie
NARESZCIE teatry zauważyły, że publiczność potrzebuje (przecież nie wyłącznie!) śpiewu i tańca na scenie. Jakoś coraz więcej na naszych scenach muzyki, a mniej bezmyślnie drastycznych wtrętów. W Teatrze Studio (niestety na małej scenie, gdzie odbywają się dyskretne walki o niewygodne miejsca - bo wygodnych nie ma) prezentowane są piosenki George'a i Iry Gershwinów. Spektakl za pomocą nazwiska kompozytorów od początku budzi zainteresowanie i aktorzy spotykają się z widownią bardzo życzliwą. Od początku też publiczność jest usatysfakcjonowana. Na scenę z werwą i z pewnego rodzaju wdziękiem wpadają aktorzy, dla których Krystyna Kamler zaprojektowała świetne stroje. Prezentują się elegancko, przede wszystkim panie - bardzo atrakcyjne jako kobiety. Każda jest piękna!
Jednak z upływem czasu widz oczekuje coraz więcej, a otrzymuje coraz mniej. Reżyser Michael Hackett, znany widzom warszawskim ze świetnego przedstawienia - "Metamorfozy" w Teatrze Dramatycznym nie wykazał wiary w poczucie humoru aktorów. Grają z temperamentem, lekko, a jednak jakby za bardzo serio traktując scenariusz. A scenariusz niby dobrze wiąże cały zestaw piosenek Gershwinów, ale jak to bywa w operetkach - naiwny i nieciekawy. Nie pomagają gonitwy gangsterów oraz postacie: naiwnego zakochanego i przebiegłego zakochanego. Aktorzy sporo biegają po scenie, ale i to bieganie można by choreograficznie urozmaicić.
Ozdobą przedstawienia jest Anna Chodakowska. Wszyscy artyści są muzykalni i ogromnie zdyscyplinowani, lecz duszą spektaklu jest Wojciech Malajkat, przydający sympatycznego ciepła całemu widowisku.
Przedstawienie - rzec można - ma zaplecze amerykańskie: muzyka, scenariusz, reżyseria. A jednak jakoś mało w tym spektaklu smaku muzyki Gershwina, jej atmosfery z późnych lat dwudziestych. W tym wypadku honory domu czyni jedynie opracowanie scenograficzne całości projektu Krystyny Kamler.