Czechow bez końca
Projekt "Czechow saga" realizowany w Teatrze Polskim w Bydgoszczy dowiódł dwóch rzeczy: po pierwsze, że w dzisiejszym teatrze mało jest wyzwań trudniejszych, ale i bardziej inspirujących, niż porządna inscenizacja Czechowa: po drugie zaś - że pomimo ponadstuletniego stażu scenicznego, Czechow wciąż pozostaje wielkim nieznanym, a jego teksty wciąż nie dają się opanować realizatorom. Trzy sztuki: "Trzy siostry", "Czajka" i "Płatonow", zrealizowane przez trzech różnych reżyserów (odpowiednio: Pawła Łysaka, Wiktora Rubina i Maję Kleczewską) miały pokazać różnorodność sposobów pokazywania Czechowa we współczesnym teatrze, a być może również wskazać nowe formuły wystawiania jego sztuk. Z planowanych trzech premier wyszły tylko dwie (Czajka Wiktora Rubina została w ostatniej chwili wycofana z repertuaru teatru); upadło podstawowe założenie, że trzy spektakle zostaną pokazane w tej samej scenografii. Z jednej strony, na pewno mamy tu do czynienia z porażką - unikalny w skali kraju, ambitny projekt po prostu się rozleciał. Z drugiej jednak, chociaż upadły najbardziej efektowne założenia całości, to jej najważniejszy cel został spełniony - Czechow jako problem stanął przez chwilę w centrum polskiego światka teatralnego. Na pierwszy rzut oka uległy, łagodny teatralny staruszek wywołał skandal. Polska praktyka sceniczna często pokazuje, że wiecznie żywy jest samowar na scenie. Bydgoski eksperyment pokazał, jak wciąż żywy jest Czechow.
Słabsze ogniwo projektu "Czechow saga", "Trzy siostry" w reżyserii Pawła Łysaka, to spektakl bardzo nierówny - do przerwy nieudany i nieciekawy, a po przerwie wbijający w fotel. Główną przyczyną niepowodzenia jest tu chyba coś, co świetnie się sprawdziło w "Sprawie Dantona", poprzednim spektaklu Łysaka, a zupełnie nie zadziałało w zetknięciu z Czechowem - dążenie do przystępności i zacięcie dydaktyczne. "Sprawa Dantona" Łysaka to piękny, niejednoznaczny, wychowujący tłum spektakl o tłumie. Jego "Trzy siostry" to przez ponad połowę trwania spektaklu nieprzekonywająca (choć widowiskowa) szkolna lekcja. Nachalnie akcentowana rosyjskość (wyrażana nie tylko przez samowar, ale też białe carskie mundury i rzewne rosyjskie romanse śpiewane nad herbatą) buduje świat sztuczny, wypreparowany, którym nie sposób na dłuższą metę się przejąć. Do tekstu Czechowa dodano spore improwizowane fragmenty, mające jeszcze bardziej akcentować główny temat pierwszej części spektaklu - szczęście, i jego jedyny morał - dzisiaj jesteśmy tak samo nieszczęśliwi, jak postaci Czechowa, więc wbrew prognozom Wierszynina, sto lat niewiele zmienia. Próby angażowania publiczności w akcję, mistrzowsko zrealizowane w "Sprawie Dantona", w "Trzech siostrach" wypadają blado. Widzowie są pojeni herbatą i rozśmieszani przez Michała Czachora (grającego Tuzenbacha) - ale, chociaż herbata jest smaczna, a komiczna improwizacja świetna, trudno powiedzieć, czemu mają służyć w spektaklu.
Wszystko to rozgrywa się w bardzo efektownej scenografii Pawła Wodzińskiego - na scenie umieszczono ruchomy dom z jadalnią na parterze i sypialnią na piętrze. Pierwsza część spektaklu upływa pod znakiem klaustrofobii - postaci tłoczą się wokół imieninowego stołu, mijają na schodach, na których dwie osoby ledwie się mieszczą, romansują w sypialni, w której nie mieści się nic poza niezbyt dużym łóżkiem. Ciasnotą przytłoczeni wydają się nawet aktorzy. Jedyna naprawdę interesująca kreacja to Olga Marty Ścisłowicz.
W części drugiej, rozpoczynającej się pożarem miasta (a może i symbolicznym spaleniem domu, na którego ścianie wyświetlane są upiornie blade płomienie), ten zamknięty światek trzech sióstr rozpada się. Na oczach widowni dom cofa się daleko w głąb sceny i zaczyna się obracać wokół własnej osi. Na zewnątrz, za drzwiami do szatni, słychać dziwne dźwięki, odgłos bębnów i dzwoneczków - to przypominający syberyjskich szamanów kolędnicy z poprzedniego aktu krążą po budynku teatru. Z głośników dobiega stopniowo przyspieszająca, hipnotyzująca gitarowa muzyka Piotra Bukowskiego. Tuzenbach i Solony przygotowują się do pojedynku.
W sztuce Czechowa końcowy akt jest jak pętla stopniowo zaciskająca się na szyi trzech bohaterek. W swoim spektaklu Łysak akcentuje to narastające napięcie, ale nieoczekiwanie zestawia je z trudnym do określenia poczuciem wyzwolenia - i to połączenie staje się największym atutem przedstawienia. Uwolnione od ciasnoty domu, czekające na wyrok losu postaci poruszają się leniwie po scenie, na której poczucie otwartej przestrzeni jest wprost namacalne, a wzmaga je echo dodane do głosów aktorów. Sceny poprzedzające wieści o śmierci Tuzenbacha to surrealistyczna idylla, przypominająca pocztówkę z wakacji; nawet jej ponure elementy, takie jak pożegnanie Maszy (Marta Nieradkiewicz) z Wierszyninem (Roland Nowak) przebiegają gładko i łagodnie. Kiedy Irina dowiaduje się o wyniku pojedynku, jej "Wiedziałam!" nie pokrywa rozpaczy - do tej konfrontacji z losem najmłodsza z trzech sióstr jest już przygotowana. W finale spektaklu trzy siostry stają tuż przed publicznością, patrząc jej wyzywająco w oczy. Skrzywdzone przez życie, ale właśnie dlatego pewne siebie, prowokujące i zdeterminowane. Scena konfrontacji sióstr z losem, zacierająca granice między rozpaczą a szczęściem - to wystarczający powód, by wybrać się do bydgoskiego teatru i wytrwać do drugiej części spektaklu.