Kłopoty z "Kordianem"
WIELKI dramat romantyczny, jeden z najtrudniejszych dla inscenizatora, pełen ważkich dla każdego historycznego okresu treści, bogaty w refleksję, polityczny "dramat epoki". Jednocześnie pełen ironu pamflet na tak dobrze znane, zawsze takie same narodowe wady i przywary. Są tu akcenty walki, jaką toczył sam ze sobą poeta, jaką toczy każdy z nas z własnym zwątpieniem i bezsiłą, rozterkami i brakiem decyzji.
Wiele rozpraw poświęcane analizie wieloplanowości, wielopłaszczyznowości "Kordiana". Obok akcentów "spowiedzi dziecięcia wieku" wskazywano na "polemikę z mesjanizmem Mickiewicza i programem poetyckiego wieszczbiarstwa" na "sąd nad przywódcami i sprawcami jego "klęsk", połączony z pamfletem wymierzonym przeciw wszystkim osobom dramatu.
"Dramat epoki", "tragedia pokolenia", "krytyka romantycznej postawy wobec życia" - oto dalsze z niezliczonej ilości toczonych z "Kordianem" określeń. Do historii naszego narodowego teatru - od krakowskiej prapremiery sprzed 83 lat - przeszły ważniejsze inscenizacje i role wiażące się z tym utworem Słowackiego. Mieliśmy i na Wybrzeżu swojego "Kordiana" W sezonie 1958/59, za dyrekcji Z. Hubnera wystawiała ten utwór Teresa Żukowska (nie - Tadeusz Żukowski, jak mylnie informuje obecny program, gdzie cofnięto również datę krokowskiej prapremiery o całe dziesięciolecie!).
I znów po ćwierćwieczu prawie - "Kordian" w inscenizacji i reżyserii Krzysztofa Babickiego na afiszach Teatru "Wybrzeże". Oglądając 3,5-godzinny spektakl, w którym znalazły się, tuż obok siebie, rzeczy udane z wręcz fatalnymi, zastanawiałem się jaki, poszukujący swej drogi Kordian, byłby nam dziś bliższy.
Czy zagubiony sam w sobie i w świecie straceniec, kierujący się uczuciem i egzaltacją - czy też - przy swej młodości - Kordian myślący, pełen refleksji, szczery, poryw i zapał łączący z ironią, tudzież - rozsądkiem?
Jest w inscenizacji Babickiego sporo błyszczących teatralnie pomysłów, jak choćby kapitalnie rozegrany, na początku "zegar czasu" z rytmem, wybijanym łopatami, jak triepak Wielkiego Księcia, tańczony do wtóru Mazurka Dąbrowskiego, niektóre pomysły ze szpitalnej (zbyt jednak rozbudowanej) sceny, jak opowieść - bajka Grzegorza na tle gorączkowego, nabrzmiewającego rytmu muzyki i przemarszem rosnącego liczebnie patrolu.
Sceny te są niestety przeplatane hałaśliwą "operą", czyniącą z "Kordiana" graną na rodzajowości śpiewogrę, obniżającą format dzieła, zatracającą jego klimat i znaczenia. Kłóci się z tym stylem - nie z winy autorki - scenografia Jadwigi Pożakowskiej. Pisze o niej w programie Jadwiga Pożakowska (obchodząca, dodajmy 35-lecie swej pracy artystycznej): - "Aura metafizyczna poezji J. Słowackiego w "Kordianie" stała się dla mnie inspiracją do zaaranżowania przestrzeni scenicznej w taki sposób, aby formami plastycznymi, kolorem i światłem stworzyć klimat widowiska misteryjnego".
Jest to scenografia do innej inscenizacji, z inną formułą i klimatem, którego gdańskiemu "Kordianowi" niestety, zabrakło. Owszem, są sceny, gdzie oprawa plastyczna współgra z akcją sceniczną i jej wyrazem. Postawiła tu słusznie Jadwiga Pożakowska na czernie, na oszczędne operowanie światłem punktowców. Efekty te są już jednak za moment niszczone atakiem beatu, inwazją rozhasanego tłumu - z innej zupełnie konwencji, z innej sztuki, czy raczej opery. Nawet tak ważna w swych znaczeniach scena spisku w podziemiach katedry zostaje zakłócana w swym stylu.
Niech mi wybaczy Krzysztof Babicki. Uważam go za wielką nadzieję naszego teatru, znam go z jego poprzednich świetnych dokonań. Cenię jego talent wrażliwość, wyczulenie na głos współczesności, na problemy bieżącej chwili. Tym bardziej więc należy go przestrzec przed pułapkami, jakie grożą reżyserowi, zdobywającemu dopiero swe ostrogi w wielkim romantycznym repertuarze.
Brak tu - przede wszystkim - konsekwentnej myśli inscenizacyjnej. Cyzelując świetnie poszczególne sceny zatracił Krzysztof Babicki widzenie całości z jej rytmem, wymową i klimatem, zatracił poczucie formatu dzieła. Gdy scena refleksji - monolog "Kordiana" - następuje po "beatowej", z hałasem, bieganiną na scenie i pełnym nagłośnieniem -nie ma już refleksji, słowo brzmi pusto, bezbarwnie. A takich inscenizacyjnych "zbitek" mamy tutaj sporo, jak choćby początek II aktu w stylu rozhukanej "rock-opery".
(Aby nie było nieporozumień: nie nie mam przeciwko inkrustowaniu klasyki nowoczesną muzyką, byleby to było uzasadnione, opłacalne w artystycznym wymiarze).To nierówne aktorsko przedstawienie ma kilka świetnych ról. Doskonałym Grzegorzem, odgrywającym przy Kordianie role czynnika rozsądku, doświadczernia, perswazji - jest niezawodny Henryk Bista. Finałowa scena ze Stanisławem Michalskim i Kubą Zaklukiewiczem jedna z najlepszych scen tego przedstawienia. Po beatowej sekwencji (z udaną zresztą muzyką Andrzeja Głowińskiego) - otrzymujemy kawał teatru, w którym coś się naprawdę dzieje, gdzie jest prawdziwe, a nie wspomagane muzyką i krzykiem napięcie.
Rozgrywka między braćmi, rzucającymi sobie w oczy oskarżenia, aby wreszcie zgodnie, w "rodzinnym" chórze zaśpiewać jednoczący ich hymn (z narastającym akcentem groźby pod koniec jak u Grotowskiego) - to jedna z najmocniejszych scen w naszej dramaturgii i jedna z najlepiej reżysersko pomyślanych przez Krzysztofa Babickiego.
Świetny jest tu w swej pozie, w całej tonacji roli Stanisław Michalski jako Car. Pewność siebie i poczucia siły, podszyte zresztą lękiem, cynizm i zimny rozsądek wytrawnego politycznego gracza - to rysy jakie nadał swemu Carowi Starosław Michalski. Złożoność, wręcz dwoistość natury Wielkiego Księcia Konstantego - pokazał doskonale Kuba Zaklukiewicz.
Znam Wojciecha Osełkę z poprzednich jego udanych ról, w których okazał się aktorem wszechstronnie uzdolnionym, doskonale się zapowiadającym. I w obecnej roli Kordiana są zresztą momenty, gdy jest w pełni sobą, gdy panuje nad głosem i tekstem, (choćby dobra scena spowiedzi skazańca, w której Kordian Osełki kojarzy się z Obcym Camusa). Ale są to tylko momenty. Nie wiem zresztą - może właśnie o to chodziło reżyserowi, aby pokazać Kordiana niewyrazistego, operującego krzykiem, a nie siłą wewnętrznego przekonania nie wchodzącego w prawdziwy kontakt z partnerami.
Gra Osełko swą rolę na ogromnym (być może wynikało to z premierowej tremy) spięciu, zapomina o właściwej emisji głosu. Krzywdę aktorowi wyrządza inscenizacyjny układ: następujące po scenach mocnego uderzenia refleksyjne monologi bledną, zatracają się, nie "kontaktują" z widownią, mającą jeszcze pełne uszy zgiełku. Była to rola przerastająca chyba obecne techniczne możliwości Wojciecha Osełki, przy wszystkich jego wysiłkach, które w pełni należy docenić.
Wymieńmy jeszcze doskonałych w swych rolach Krzysztofa Gordona (Prezes), Jerzego Kiszkisa (Ksiądz), Floriana Staniewskiego (Gehenna), Małgorzatę Ząbkowską (Laura), wyrazistego Lecha Grzmocińskiego w roli Szatana, Halinę Winiarską (Czarownica).
I wreszcie - scena finałowa. Reżyser uśmierca Kordiana wbrew Słowackiemu, odbiera tej scenie jej zamierzone przez autora nieokreślenie, "otwarcie" na to, co może jeszcze nastąpić. Nie jestem pewny, czy był to zabieg artystycznie konieczny.
Nowy sezon otwiera więc Teatr "Wybrzeże" kontrowersyjnym "Kordianem" - niemniej pozycją liczącą się w repertuarze, po jej tak długiej na naszej scenie nieobecności. A to się chyba liczy.