Wiele hałasu o nic
"Spójrz, panie, już go widać!" - wrzasnął Horacjo, więc zaczęłam rozglądać się za Duchem. Ku mojemu przerażeniu objawił się tuż obok mnie. Nie, żeby budził grozę, ale był nadzwyczaj kłopotliwy. Mozolnie przeciskał się między balustradą balkonu i pierwszym rzędem krzeseł, w którym akurat siedziałam. Coś tam jęczał do Hamleta, nie bardzo wiem, bo w panice obmacywałam podłogę. Rzuciłam tam torebkę, Duch gotów się potknąć, przewrócić i premiera na nic. Uff, znalazłam i jakoś przelazł.
Spektakl toczył się dalej z dostojną ociężałością. Nad pustą sceną górował nie tyle masyw, co szkielet Elsynoru - ażurowa konstrukcja przypominająca podstawę wieży Eiffla. Ponurą atmosferę rozwiało dopiero wkroczenie aktorów, tych, których sprowadzono ku rozrywce Hamleta. Nadciągnęli z fantazją, przy wtórze świetnej muzyki Satanowskiego bajecznie kolorowi. I wówczas wyszło na jaw, że Duch to nie żaden upiór z zaświatów, lecz po prostu gwiazdor tej aktorskiej trupy.
Pod kierunkiem Hamleta trupa zagrała "Pułapkę na myszy", która wcale nie wzruszyła Klaudiusza, za to Hamleta bardzo. Gdy morderca wlał truciznę do ucha ofiary, książę zaczął wyć i miotać się w konwulsjach. Powstało zamieszanie, Gertruda zemdlała, jeden Klaudiusz zachował zimną krew i kazał przerwać występy aktorów. Cóż miał zrobić, skoro bratanek wciąż ryczał jak opętany?
Łamałam sobie głowę, o co też chodzi w tej osobliwej interpretacji, gdy tymczasem Ofelia oszalała i utonęła. Orszak pogrzebowy ceremonialnie wniósł ją na scenę i pieczołowicie ułożył w głębi, żeby sobie tam poleżała już do końca. Pochować nie było jak i gdzie, bo Grabarz zamiast kopać dół na cmentarzu zwoził taczką suche liście i przysypywał nimi Hamleta, który się tam zdrzemnął.
Szczęściem dla trupa Ofelii finał już się zbliżał. Z wielką pomocą wkroczył Fortynbras, jego armia zsunęła się po linach z drugiego balkonu i otoczyła salę odcinając widzom odwrót. Zrobiło się groźnie, ale wreszcie pojęłam, w czym rzecz. Wraz z Fortynbrasem przybyli aktorzy, wśród nich i ten, który udawał Ducha. Okazało się zatem, że był agentem norweskim, wysłanym do Elsynoru, aby namieszać w Danii.
Cóż, pomysł nie jest nowy. Przed 20 laty przedstawił go Janusz Głowacki w felietonie "Obrona Poloniusza". Potem rozwinął tę myśl prezentując własną, agenturalną wersję historii Hamleta w sztuce pt "Fortynbras się upił". Stworzył w ten sposób satyryczną groteskę o policyjnych mechanizmach władzy. Domalikowi jednak ta przewrotna interpretacja na nic się nie przydała. Wręcz przeciwnie - pozbawiła sensu całą inscenizację.
Skoro bowiem Duch jest wysłannikiem norweskim, zemsta Hamleta traci swój metafizyczny wymiar, a tragedia maleje do rozmiarów dworskiej intrygi. O co więc tyle hałasu? Etyczne i egzystencjalne refleksje stają się zwykłym pustosłowiem. Aktorzy nie wiedzą, co grać, w tłumie bezbarwnych mieszkańców Elsynoru jeden Poloniusz przykuwa uwagę. Jest wrażliwym, inteligentnym dworakiem, żadnym tam lizusem. Przytakuje Hamletowi nie z konformizmu, ale bezwiednie, dlatego że zajęty własnymi myślami zupełnie lekceważy jego słowa. Świetna rola Walczewskiego nie może jednak ocalić spektaklu, bo, ku rozpaczy widzów, Poloniusz umiera w połowie.
Mariusz Bonaszewski starannie deklamuje partie Hamleta, ale kim jest bohater, zupełnie nie wiadomo. Małgorzata Rudzka gra Ofelię za pomocą tych samych środków, których użyła w kilku poprzednich rolach, trudno więc śledzić jej występ z zaciekawieniem. Jeszcze Jarosław Gajewski próbuje nadać Klaudiuszowi jakieś wyraziste cechy - to opanowany racjonalista trawiony wewnętrzną gorączką, namiętnością do Gertrudy, pragnieniem zgładzenia bratanka. Jednak i ta kreacja rozpływa się w końcu w ogólnym znijaczeniu.
Nic dziwnego, bo na jednym, dość wątłym pomyśle nie da się oprzeć całej inscenizacji "Hamleta". Myślowej pustki nie wypełnią popisy linoskoczków ani długie wędrówki aktorów po rozległej przestrzeni gry. Widownię przecina podest. Domalik rozciągnął akcję po całej sali, zupełnie jakby chciał uciec ze sceny, bo w żaden sposób nie potrafił nad nią zapanować. Tak jak i nad tragedią Szekspira.