Artykuły

Pochlipując z lekka

"Madame" w reż. Ewy Lachnit na Scenie Moliere w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na pierwszy, drugi, nawet trzeci rzut oka - wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tak. Zdecydowanie tak. Tylko że... no właśnie... tylko że coś... nie wiem, jak ująć to coś, zwłaszcza przez pierwsze, no, powiedzmy, dwadzieścia minut przedstawienia nie wiem... może: wszystko w jak najlepszym porządku, tylko jakby w za bardzo najlepszym?... albo: w lwiej części wszystko tak, tylko z czymś małym coś nie tak gdzieś na dnie, z tyłu bądź z boku?...

Nie żebym napisanej przez Ewę Lachnit i przez nią na Scenie Moliere wyreżyserowanej opowieści "Madame" - rzeczy o Helenie Modrzejewskiej - garb, kuśtykanie, chroniczny kaszel, bezzębność, jedną krótszą nogę, zajęczą wargę, dziobate oblicze, zeza bądź jakąś inną, równie grubą, najgrubszą ułomność, skazę sadystycznie wypominał. Nie. Powiadam wam - wszystko, prawie wszystko na scenie jest porządne, fachowe, poprawne, czasem nawet ciekawie poprawne.

Beata Malczewska jako Modrzejewska? Interesująca. Dobrze nosi piękne suknie, głosem niczym zmierzch głośno i wyraźnie tekst podaje, malowniczych gestów używa, ciekawie głowę przechyla, dekoracyjnie na krześle zasiada i ładnie zamiera czasami na chwilę, zapatrzona w siną dal. Albo w gustowną komodę po lewej, albo w elegancki blat stołu po prawej, albo w lusterko, albo w wytworne ciastka na porcelanowych talerzykach, albo w krojoną przez siebie paprykę czerwoną. A grający trzy role Maciej Słota?

Świetnie, bo lekko, bez nadużywania, a właściwie zupełnie nie używając topornych gadżetów charakterystyczności - sztucznych wąsów i bród, zmian głosu z grubego na cienki, tików na twarzy, i tym podobnych - przechodzi z postaci w postać. Najpierw jest hrabią Karolem Bozentą, mężem Modrzejewskiej wściekle o nią zazdrosnym, choć dobrodusznym w istocie. Następnie - majestatycznym Henrykiem Sienkiewiczem, fatalnie, bo bez szans na spełnienie, zadurzonym w najświetniejszej polskiej aktorce wszech czasów. Później, jako wielki, leciuteńko po winie chwiejący się aktor amerykański Edwin Booth, w rozmowie z Modrzejewską próbuje dociec sedna jej nieusuwalnego chłodu i ciągłego zdystansowania. Na końcu znów jest Bozentą - tym razem Bozentą wycierającym talerze.

I co? Dobrze się tego słucha, dobrze się to ogląda. Raczej bez wypieków, ale też i bez desperackiego boju z bezlitośnie ołowiejącymi powiekami. Jeśli ktoś czegoś o życiu Modrzejewskiej nie wie, to się dowie, jak wie wszystko - utrwali sobie. I tyle. Przyjemnie jest, nie za ciepło, nie za gorąco, kulturalnie, spokojnie. Tylko że... coś jakby nie tak... ale co? Coś niby drzazga niewidzialna? Jakieś cienkie jak włos włókno trujące? Uporczywe trwanie gdzieś w kącie kropli jadu tajemniczego? Co tak uwiera?

Bodaj w dwudziestej minucie Malczewska odrobinę za długo, wszystkiego ułamek sekundy za długo, lecz jednak - trwa na proscenium w katatonii. Skamieniała, dostojna, piękna, muśnięta wiecznością. Nic, tylko... malować? Bo ona niechcący pozuje? Więc naprawdę, poważnie za pędzel chwycić i olejny portret strzelić? Albo za dłuto i posąg z kararyjskiego marmuru wystukać na wieki wieków amen? Z grubsza tym było to coś, z czym coś było nie tak? Owszem.

Nic na to nie poradzę - Lachnit tak opowieść skonstruowała, takich słów użyła, tak aktorów, zwłaszcza Malczewską, poprowadziła, takie rytmy całości nadała i taką muzyką okrasiła, że realny los Modrzejewskiej obróciła nam, Polakom, w cokolwiek bezcielesne, doskonałe, patriotyczne piękno, godne pędzla i dłuta. Opowieść Lachnit to w sumie podszyta dostojnym pozowaniem laurka miła w słuchaniu i oglądaniu, laurka, rzekłbym, ku pokrzepieniu serc, biało-czerwonych, oczywiście. Jej Modrzejewska to wzorcowa Matka Polka, która na uchodźstwie dzielnie tęskni za ojczyzny łonem.

Dobrze to? Źle? Nie wiem. Komu i po co kolejny taktowny seans skromnej polskiej szlachetności kobiecej? Pewnie komuś, po coś. Lecz ja wolałbym, aby w Modrzejewskiej więcej mięsa było, mniej póz. Garb? Nie inaczej. Garb serca? Kuśtykanie uczucia? Kaszel wierności? Słowem - jakieś skazy, ułomności, stare blizny, świeże wstydy? Normalność ludzka - zwyczajność naszej codziennej niedoskonałości? Tak. W końcu opowieść Lachnit chciała też być historią miłosną. A cóż o miłości rzec może zapięta pod szyję modelka bezbłędna, której portret maluje cały naród, pochlipując z lekka w rytmie "Roty"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji