Hamlet
"Hamleta nie można grać w całości, bo trwałby blisko sześć godzin. Trzeba wybierać, trzeba skracać i ciąć. Można grać tylko jednego z Hamletów, którzy są w tej arcysztuce. Będzie to zawsze Hamlet uboższy od Szekspirowskiego, ale może to być również Hamlet bogatszy o naszą współczesność. Może wolałbym powiedzieć raczej: musi".
Tak pisał przed trzydziestu laty prof. Jan Kott i ta refleksja, najbardziej odkrywczego wśród polskich szekspirologów, mimo upływu czasu, pozostaje nadal aktualna, a co więcej: inspirująca. "Hamlet", którego premierę dał przed kilku dniami Teatr Dramatyczny trwa zaledwie dwie i pół godziny. Skróty są tak brutalne, że z monologu Hamleta zostaje jedynie kilkanaście słów. Ale jest to niewątpliwie "Hamlet" wzbogacony o doświadczenia współczesności. Szczególne, posępne, lecz wciąż bliskie naszej codzienności.
Ażeby dobrze wyjaśnić o co idzie, trzeba uważnie przyjrzeć się obsadzie. Role Ducha, ukazującego się na blankach elsynorskiego zamku i Aktora z trupy przedstawiającej "Morderstwo Gonzagi" - zostały powierzone temu samemu artyście - p. Wiesławowi Komasie. Aktora zagrał przednio. Rzecz jednak nie w gorszym czy lepszym wykonaniu obu ról, lecz w tym, że inscenizator podkreśla iż Duch i Aktor to jedna i ta sama osoba. Więcej, że to właśnie Aktor gra Ducha. Ponieważ w scenie finałowej ów Aktor, w kostiumie Ducha, pojawia się w orszaku triumfującego Fortynbrasa, przeto nasuwa się jeden tylko wniosek: Aktor jest człowiekiem, lub wprost agentem, Fortynbrasa. I on to wykonuje prowokatorską misję w Elsynorze. Udając Ducha zmarłego króla i wzywając Hamleta do zemsty - sieje zarzewie zamętu w państwie duńskim. Kraju, z którym Fortynbras ma zadawnione porachunki. Prowokacja udaje się, młody książę zostaje wmotany w grę polityczną, wywołującą zamęt na dworze. Ponieważ Klaudiusz z łatwością rozszyfrowuje Hamleta machina historii napędzana strachem i nienawiścią, rusza z miejsca. Spiskowa teoria dziejów daje o sobie znać: agenci wroga są wśród nas.
Myślę, że inscenizator tragedii p. Andrzej Domalik takim jej odczytaniem trafił we współczesność. Nie tylko Stalin żywił kult dla teorii spisków, ale wyznaje ją w praktyce co drugi czytelnik naszej prasy czy widz tv. Pokazanie jak i czemu służy ta teoria poprzez Szekspirowską tragedię, może okazać się pouczające i dla uczestników rodzimej tragifarsy. W każdym razie jest ambitną próbą wpisania kolejnego "Hamleta" w nasz dzień powszedni. Podobnie jak próbą taką jest potoczny język przekładu p. Stanisława Barańczaka.
Teatr, ukazując Danię w świetle spiskowej teorii dziejów, szczególne znaczenie musi przypisać także postaciom Aktora i Klaudiusza. Tych podstawowych dźwigni Wielkiego Mechanizmu. Prowokatora i docelowy obiekt prowokacji. Chodzi tu bowiem w końcu nie o romantycznego pięknoducha, młodzieńczego Hamleta, będącego narzędziem manipulacji, lecz o samego suwerena - Klaudiusza. I właśnie w obsadzie tej roli dokonano kolosalnej pomyłki. Pan Jarosław Gajewski (Klaudiusz) nie ma w sobie nic z władcy. Ani cienia królewskiego majestatu, siły, determinacji, nawet zła. Jest bezbarwny, nijaki, kojarzy się raczej z ulicznym bazarem niż elsynorskim zamkiem. Nic dziwnego, że niknie w zestawieniu ze znakomitym Hamletem p. Mariusza Bonaszewskiego i majestatycznie królewską, a równocześnie głęboko kobiecą Gertrudą, świetnie zagraną przez p. Ewę Żukowską. Jej wielka scena z Hamletem (rozgrywana wśród widzów, niczym w zbliżeniu filmowym) nadaje całemu spektaklowi głęboko ludzki wymiar, wyrywając na ułamek chwili bohaterów z bezdusznych trybów Wielkiego Mechanizmu. Pan Bonaszewski utrzymuje konsekwentnie postać w tonie młodzieńczej egzaltacji, chroniąc ją przed historią i krzykiem. Nie ma tu wątpliwości, że Hamlet udaje obłęd, kryjąc się za nim niczym za tarczą. Nie dość jednak bezpieczną wobec śledzących go zewsząd oczu. Jakże w sumie są bezbronni: ten młody chłopiec i jego dziecinna kochanka Ofelia. Znakomita jej odtwórczyni p. Małgorzata Rudzka, z pomocą niezwykle prostych, lecz skutecznych, środków tworzy postać wzruszającą i prawdziwą, bez krztyny ckliwości i nadmiernej słodyczy. Jej obłęd to odrobina przesady dużego dziecka w rozpoetyzowaniu i wielka naiwność, całkowite zagubienie w dworskim labiryncie. Jedną z najpiękniejszych scen przedstawienia, jest właśnie scena obłędu. Poloniusza, tym razem dobrotliwego, aż po naiwność, by nie rzec głupotę, z wyraźnymi akcentami błazenady - gra p. Marek Walczewski. Aktor tak wybitny buduje postać konsekwentnie, co nie znaczy, by zdołał przekonać mnie do przyjętej koncepcji. Z drastycznie okrojonej roli Grabarza - tworzy postać pełną głębszych znaczeń, nieco tajemniczą, nieomal symboliczną p. Michał Pawlicki. Jest to bardzo interesująca i celna interpretacja.
Mimo tych przednich ról, świetnie nakreślonych postaci, spektakl pod koniec łamie się wyraźnie. Jest jakby niedoreżyserowany. Zupełnym nieporozumieniem jest wkroczenie wojsk Fortynbrasa, bardziej przypominające operetkę niż Szekspirowską tragedię. I tych pomyłek nie mogą już uratować ani Hamlet, ani Gertruda, ani Ofelia, ani wyjątkowo piękne kostiumy (p. Jagny Janickiej), ani nic w ogóle. Wielka szkoda, bo spektakl miał szansę na wydarzenie sezonu. Reszta niech będzie milczeniem.