Artykuły

Tfu, do czorta! Pękła mi aorta!

"Wodzirej. Koszalin Kulturkampf" i "Szewcy" w reż. Piotra Ratajczaka w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

Spektakl, na który rok temu przyjechałem do Koszalina, ni diabła nie chciał się rozpocząć. Nie chciał i nie chciał, aż ludzie zaczęli szemrać, ktoś z tylnego rzędu warknął zdanko na temat wiecznego spóźniania się wszystkiego w tym mieście. Ktoś bliżej siedzący odpowiedział, żeby krytykant coś poradził na korki, przez które nie da się dojechać na czas do teatru, potem zaczęły się kąśliwe uwagi na temat metropolitalnych aspiracji miasta z jedną główną, wiecznie zatkaną ulicą. Dyskusja toczyła się żwawo, inteligentnie i sympatycznie, bez chamstwa; łatwo wciągały się w nią kolejne osoby. A przecież w Koszalinie zespół aktorski nie jest liczny i widzowie powinni połapać się, w czym rzecz, nim stało się to, co się stać musiało: nim piątka prowokatorów podniosła się z foteli i wyniosła na scenę - grać spektakl.

Grany był - mocno przerobiony - stary "Wodzirej" Feliksa Falka. Przeniesiony w nowe czasy i w miejscowe realia: estradowiec Danielak walczył o prowadzenie wielkiego, transmitowanego na cały kraj medialnego show. Śniły mu się Grażyna Torbicka u boku i Nina Terentiew na widowni. Porywał się na skok niewyobrażalny w ramach środkowopomorskich horyzontów; w swoim niby to prześmiewczym, ale i serio formułowanym credo głosił pragnienie zostania drugim - po prezydencie Aleksandrze - chłopakiem z Białogardu, który stał się w świecie kimś. A droga do kariery przez świństwo, paskudztwo, wazeliniarstwo i łykanie upokorzeń bez popitki wyglądała dość podobnie jak tamta, sfilmowana w latach siedemdziesiątych. Tylko skończyć rzecz trzeba było inaczej: cios w pysk od prostego obywatela, użyty wytrychowo przez Falka, tu już był nie na miejscu. Wybrano cytat z innego filmu: somnambuliczny taniec z Salta, odwieczny polski chocholi pląs.

Pewnie nie była to najlepsza pointa, nie wiadomo zresztą, czy zrozumiała; kto dziś pamięta wielki film Konwickiego? Zrewitalizowany scenariusz drażnił sporą dozą prostactwa w szkicowaniu stosunków show-businessu a la Koszalin, co szczególnie mocno drażniło, gdy spektakl "oderwano od korzeni", wywiózłszy na przykład na festiwal R@port do Gdyni.

A jednak musiało budzić respekt, że oto w mieście przyzwyczajającym od lat widownię do łatwego, czysto rozrywkowego teatru, zaproponowano rozmowę - owszem, w prościutkiej, satyrycznej formie - o dogłębnym zepsuciu obyczajów społecznych. Rozmowę wprost, ocierającą się o świadomą naiwność; w połowie widowiska aktorzy porzucali role, siadali na brzegu sceny, majtając nogami, i mówili widowni: no, dobra, a teraz pogadajmy sobie naprawdę o tym naszym mieście. I mieli odzew: nieśmiały, płaski, ale był.

Tym mocniej ciekawiło, co ekipa pod wodzą Piotra Ratajczaka (z innym dramaturgiem: Artura Pałygę zastąpił Jan Czapliński) wykroi Koszalinowi z "Szewców". Z tekstu wciąż, po prawie osiemdziesięciu latach, gorącego, dobierającego się w groteskowym kostiumie do odwiecznych tematów debat. Z tekstu, którego niepodobna realizować "jak został napisany"; trzeba z nim za każdym razem coś radykalnego zrobić.

Otóż autorzy spektaklu zrobili wiele, iżby Witkacy nie poznał samego siebie - którą to intencję nawet wpisali sobie do dowcipnie pomyślanego programu. Zaczęli spektakl niby rewię mód niedawnej historii, puszczając na wybieg łatwo rozpoznawalne figury: Hitlera, papieża, Dalajlamę, terrorystę, obozową więźniarkę. Nie było to może zbyt oryginalne, ale nie trwało długo, odpalało tylko impet pop-widowiska. Którego właściwym obiektem czy bohaterem miała za chwilę stać się... bombastyczna frazeologia współczesnego życia ideowego. Tego lewego, rzecz jasna.

Takiej fury cytatów z Lacana, Ziżka, Sloterdijka, takich stert modnych słówek z wyświechtaną postpolityką odmienianą przez wszystkie przypadki, dalibóg, nie pamiętam na polskiej scenie. Cały ten słowny misz-masz socjologiczno-politologiczno-medialno-cyniczny, którym tak uporczywie zawraca się nam głowę dzień po dniu, posłużył tu za surowiec całkiem fertycznej rewii! Został użyty po części gwoli obśmiania (na przykład w piramidalnych parodiach telewizyjnych quizów), a po części spiętrzono go w wielogłosowy, kakofoniczny, nieartykułowany bełkot. W taki niesamowity super-ideolo-klaster.

I dopiero na tle nieustannie brzęczącego ula frazesu rysowane były kolejne części Szewców, kurtyzowane, ściśnięte w skrótowe piguły, niemal jak z lekko podejrzanego komiksu. Akt I: Sajetan, misiowaty, wygadany, szczery przywódca, taki Kuroń, jak podpowiada program, kontra Scurvy, zawistny, ambitny, zaciekły, niezaspokojony inteligencik w gas;-militarnym mundurku. A w tle kobieta: powściągliwa, wyczekująca. Akt II po puczu: Sajetan ubezwłasnowolniony, odłączony od żywiołu rewolty, ale za to rozpędzający się w retoryce nie do zatrzymania; Scurvy rządzący pałami, ale bezradny - także pod gorącym żeńskim spojrzeniem. Akt III po wszechorgii i drugim przewrocie: Scurvy obnażony z władzy i męskości do gaci, a chwilami i bardziej, upokorzony, wzięty na smycz; Sajetan zwycięski i przegrany jednocześnie: bezsilny, sflaczały, defensywny. Na przebitkę jakieś bieganiny, tańce, songi ze wszystkich epok, podobierane w poprzek czasu. Trzy akty Witkacowskiego gadulstwa obcięte, migawkowe, jak wielkie skecze, czy może raczej wideo-klipy, pokazane asocjacyjnie, skojarzeniowo, bez aluzji do konkretnych osób, raczej eksponujące czyste mechanizmy.

Owszem, oglądało się to - świetnie, żywo, z frajdą. I jedna tylko wątpliwość mąciła przyjemność: czy w samej rzeczy Ratajczak i kompania zrobili to przedstawienie, żeby się rozprawić (śmiechem) z pustotą tej cholernej dzisiejszej neo-nowomowy ideologicznej, czy, chichocząc, pozostali jednak zatrzaśnięci w jej kręgu? Bo z odwoływania się do Żiżka, jak kiedyś do Lenina, z namaszczonych kazań o "kompromitacji neoliberalizmu", z bełkotu medialnych mądrali umieli sobie drwić porządnie. Ale żeby wyrwać się z gąszczu tego czepliwego frazesu - to już nie całkiem wiedzieli jak. Owszem, w trzecim akcie dramatu Sajetan z siekierą wrażoną w łeb - to mu na scenie litościwie darowano - wyżęty, sflaczały, przywalony własną wielkością, wygłasza przez długie minuty rodzaj dygresyjnego pożegnania ze światem niepotrzebującym już wyjątkowych jednostek. Piotr Ratajczak tnie te kilometry słów na coś w rodzaju scenicznych aforyzmów; Wojciech Rogowski, wypełniający dotąd postać dynamiczną, jowialną energią fightera, znajduje dla tych chwil poważniejący, nawet bolesny ton. Brzmi przez sekundę coś bardzo serio - i bardzo Witkacowskiego jednocześnie.

Aliści już po chwili rewiowa karuzela post-politycznej bredni rusza się na całego - i kpiący dystans, tak miły sercu obserwatora, trafia szlag. Chłopi (u Witkiewicza przybysze z "Wesela" mówiący "po Wyspiańsku") zaraz okażą się... bandą współczesnych neonazistów. Gnębon Puczymorda - ciotowatym przydupasem. Hiperrobociarz - talibem! Miast dwóch komunistyczno-technokratycznych towarzyszy, finalizujących oryginalną akcję dramatu, dostaniemy sylwetki współczesnych kapitalistów, rodem prościusieńko z lewej agitki, knujących cynicznie przy golfie, gdzie by tu jeszcze naciąć ludzkość i zachapać kolejne miliardy.

I już nawet nie chodzi o to, że smrodek natrętnego ideolo, tak ślicznie neutralizowany dotąd, znów niespodziewanie wali wszystkich po nosie. Najgorzej, że przedstawienie, które zdawało wyrazem chęci wyszamotania się spod zwałów postpolitycznego bełkotu, na koniec samo się, na własne życzenie, z kretesem w tejże brei się pogrąża. A publiczność bawi się dobrze i wali brawo, pewnie nie za bardzo mając możność odróżnienia świata kreowanego na scenie od tego, który atakuje ją na co dzień. W tej sytuacji może pożyteczniej już było rozmawiać ze sceny o świństewkach estradowego wodzireja i spóźniających się autobusach? W grę przynajmniej wchodził jakiś konkret!

Ech, zawyć się na śmierć, najlepiej używając do tego celu pięknego lakonicznego pożegnania Scuryyego, pożyczonego tu do motta.

PS. Gwoli sprawiedliwości: z przedstawieniem Bałtyckiego Teatru Dramatycznego jest się o co pokłócić, ale i jest co w nim docenić. To i tak lepiej niż w takiej na przykład Warszawie, gdzie po trzech i pół godzinie męczarni zespołu Studia próbującego chaotycznie odczytywać Witkacowskie "Nienasycenie" wypada jedynie machnąć ręką.

Na zdjęciu: "Wodzirej. Koszalin Kulturkampf"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji