Historia żołnierza
TEN bardzo głośny i bardzo nowoczesny utwór Igora Strawińskiego zawdzięczamy, choć brzmi to paradoksalnie, Rewolucji Październikowej. Strawiński, jak i wielu innych artystów, szukał schronienia podczas pierwszej wojny światowej w Szwajcarii. Neutralność małego kraju nie tylko dawała zabezpieczenie przed ofensywami, lecz także ułatwiała kontakty z Rosją, skąd przesyłano kompozytorowi pieniądze. Ojciec Igora - Teodor, był przez dwadzieścia kilka lat pierwszym basem, Teatru Maryjskiego w Petersburgu, na czym dorobił się sporego majątku.
Rewolucja Październikowa urwała przypływ stałych dochodów. Igor Strawiński, osiadły z rodziną w Morges, znalazł się z dnia na dzień w niedostatku. Trzeba było myśleć o zarabianiu na chleb własnymi, artystycznymi siłami, co podczas wojny przedstawiało szczególnie trudne zadanie. Strawiński i jego dwaj przyjaciele szwajcarscy, poeta Ramuz oraz dyrygent Ansermet, zdecydowali się otworzyć mały, tani w eksploatacji teatrzyk muzyczny, który - wędrując z miejsca na miejsce - przynosiłby skromne zyski założycielom.
Z takich potrzeb zrodził się dziwny utwór na siedem tylko instrumentów (klarnet, fagot, trąbka, puzon, perkusja, skrzypce i kontrabas), zresztą raczej akompaniujących recytacji, grze aktorów, tańcowi i pantomimie. - "Historię żołnierza" zaczerpnięto ze starej klechdy rosyjskiej na odwieczny temat: walki diabła o duszę ludzką, przegrywanej przez człowieka.
Strawińskiemu zdawało się, że stworzył popularne widowisko, które będzie można wystawiać choćby i na jarmarkach, gdyż zrozumie je każdy, najprostszy odbiorca. Tymczasem, pod sam koniec pierwszej wojny światowej, przez Europę przeszła fala niezmiernie zaraźliwej grypy, zwanej "hiszpanką". Chorowali na nią kolejno wszyscy twórcy i odtwórcy "Żołnierza". Teatrzyk nigdy nie ruszył w drogę. Na szczęście!
"Historia żołnierza" zaliczana jest dzisiaj do arcydzieł teatru i muzyki dwudziestego wieku, ale i dziś trudno byłoby nazwać ją spektaklem popularnym. Nadal cieszy tylko wyrobionych, inteligentnych słuchaczy, W Polsce wystawiona była raz jeden, w latach 1930-tych, w Filharmonii Warszawskiej, pod batutą Grzegorza Fitelberga. Tekst Ramuza prześlicznie spolszczył wówczas Tuwim. Gruntownie, bo nawet przeniósł akcję widowiska do Polski:
"Od Łęczycy do Rypina
szedł raz żołnierz biedaczyna.
Dostał urlop, idzie, idzie
Utrudzony w nędzy, w bidzie.
Idzie żołnierz borem, lasem
Przyśpiewując sobie czasem".
Od takich słów zaczyna się polska wersja "Żołnierza", którego po raz drugi u nas - w czterdziestolecie narodzin dzieła - wystawiła świeżo Telewizja Warszawska, co przeszło bez echa.
Nie mogę nadziwić się temu, że łasi na wpływy i poklask recenzenci teatralni nie połapali się jeszcze, iż telewizja - nawet tak mało rozwinięta jak u nas - jest przecież największym teatrem kraju, na kilkadziesiąt tysięcy miejsc. Jan Kott recenzując "Historię żołnierza" miałby o kilkaset procent więcej czytelników, niż pisząc o sztuce scenicznej oglądanej przez garstkę widzów.
Jest o czym pisać! "Żołnierz" telewizyjny, choć nie wolny od błędów, był spektaklem, bogatym, ciekawymi nieraz zachwycającym. Największą zaletę widowiska stanowiło to, że dzięki wielu nowym elementom i pomysłom nie było ono ani teatrem, ani filmem, tylko właśnie telewizją.
Obsadę dostało wyborną. Diabła grał Jacek Woszczerowicz, tańczył Leon Wójcikowski. Żołnierza grał Wojciech Siemion, tańczył Witold Borkowski. Królewnę tańczyła Maria Krzyszkowska. Recytatorem był Władysław Hańcza.
Zespołem instrumentalistów Filharmonii Narodowej dyrygował Stanisław Skrowaczewski. Ciekawą scenografię, szczególnie kostiumy i charakteryzację, opracowała Zofia Pietrusińska. Zbigniewa Kilińskiego i Leona Wójcikowskiego należy podziwiać za wysiłek, jaki włożyli w utanecznienie tej piekielnie trudnej muzyki.
Do bardzo dobrze prowadzących kamery: Anny Minkiewicz, Norberta Galasa i Huberta Waliszewskiego mam tylko pretensję o to, że w ujęciu jednej z kamer Krzyszkowska była niską grubaską, gdy w istocie jest przecież jedną z najsmuklejszych i najlepiej zbudowanych kobiet w Polsce. - Realizatorzy światła i akustyki nie zasługują jeszcze na wyróżnienie.
Całość prowadził Jan Kulma, dobrze zapowiadający się młody reżyser.
Widowisko poprzedził jak zawsze inteligentną prelekcją - Zygmunt Mycielski. Mylił się tylko twierdząc, że Strawiński dał siedem instrumentów dlatego, bo akurat tyle i takie miał pod ręką. Obsadę dyktowała wojna, o czym wyżej. Na usprawiedliwienie Mycielskiego chcę powiedzieć, że dowiedziałem się o tym z "Pamiętników" Strawińskiego, które pożyczyłem od Mycielskiego i dotąd nie oddałem. Skąd więc Mycielski miał sobie odświeżyć wiadomości o "Żołnierzu"?..