Artykuły

Romans z baletem

Suche słowa HENRYK WALENTYNOWICZ: tancerz - solista. Można je uzupełnić o kolejne: choreograf, kierownik baletu, aktor, pedagog i animator. Można dodać jeszcze jedno, szczególnie dla niego istotne - szczecinianin.

Szczecinianin, bo za niego się uważa, choć naprawdę urodził się w Wilnie, a do Polski przyjechał w ostatniej grupie repatriantów w 1957 roku z... 16. Republiki.

Gdy nauczyciel geografii zapytał przy całej klasie, skąd pochodzi, on najnaturalniej na świecie powiedział, że z 16. Republiki, co wywołało w klasie salwy śmiechu. Doświadczony pedagog szybko opanował jednak sytuację, wybawiając 13-letniego Henryka z opresji. Ta klasowa scena wbiła mu się jednak w pamięć na całe życie. Wtedy nie miał jeszcze pojęcia, co będzie robił w życiu. I o tym, że sensem jego życia stanie się balet, do którego trafił przez przypadek. Ale czy to był na pewno przypadek?

Odsłońmy zatem kurtynę. Co widzimy? Scenę rozmowy dwojga licealistów. Młodej dziewczyny i chłopca, którym jest Henryk Walentynowicz. Koleżanka z ogólniaka Józefina Better chodziła do Pałacu Młodzieży na zajęcia w pracowni choreograficznej. W młodej grupie tancerzy brakowało chłopaka. Józefina tak długo namawiała Henryka, że ten w końcu uległ. Mało tego, że uległ, to prawie od razu zakochał się w tańcu. Zamiast ganiać, tak jak wielu rówieśników za piłką, on wolał zajęcia prowadzone przez tancerza ze szczecińskiej operetki przy ul. Potulickiej Józefa Kacamona. Henryk zapamiętale ćwiczy, poznaje tajniki baletu, poznaje siłę i słabości swojego ciała, któremu narzuca taneczny reżim. A na jego talencie i obudzonej z długiego snu pasji poznają się zawodowcy.

Odsłońmy kurtynę po raz drugi. Tym razem widzimy zaledwie 18-letniego tancerza, który podpisuje umowę o pracę w Państwowej Operetce w Szczecinie. Młody człowiek otrzymuje etat adepta baletu. Umowę w imieniu operetki podpisuje jej ówczesny dyrektor Edmund Wayda. Jest rok 1963. Henryk jest szczęśliwy. Wie, że będzie tańczył, i że stoi przed wielką szansą. Zimny styczeń 46 lat temu był jednym z najgorętszych miesięcy w jego życiu. Dobrze ten czas pamięta.

Romans z baletem zaczął się niespodziewanie. Ale późniejsze sukcesy, premiery, spektakle, nagrody, propozycje, choreografie teatralne, których był autorem, niespodziewane już nie były. Bo poza talentem i pasją składała się na nie ciężka praca. Reżim podobny do reżimu sportowców. Codzienne treningi, higieniczny tryb życia, żelazna zawodowa konsekwencja sprawiły, że tańczył na scenie, co jest absolutną rzadkością w rym fachu, jeszcze... cztery lata po przejściu na emeryturę. W tym czasie wielu młodszych od niego tancerzy zniszczyło się niehigienicznym trybem życia, wódeczką i beztroską, która sprawiła, że nawet do emerytury nie dotrwali.

Szczecin zawodowo opuścił kilka razy i to na krótko. Pracował w Poznaniu, Bydgoszczy i Wrocławiu, a mógł także za granicą, bo i takie propozycje otrzymywał. Mimo że tancerz w balecie jest prawie zawsze tłem dla partnerki, zdarzały mu się ważne role, a nawet główne, jak choćby w " Spartakusie" Arama Chaczaturiana granym w Operze Wrocławskiej. Po dwóch latach pracy w stolicy Dolnego Śląska wrócił do Szczecina. Bezpośrednim powodem była choroba matki, która zmarła w 1975 roku. Ale powodem powrotu był także Szczecin. Miasto, z którym czuł i czuje szczególną więź.

Odsłońmy jeszcze raz kurtynę. Tym razem Henryk Walentynowicz występuje w roli pedagoga i odkrywcy młodych baletowych talentów. Uczy ich tańczyć, zachęca do ćwiczeń, zaraża pasją. Są w tym gronie prawdziwe perły. Marzena Urbanowicz jest solistką w operze w Huston, Patryk Jakubcewicz tańczy w Niemczech, Joanna Zakrzewska-Łowicz, która jako maturzystka uczestniczyła w słynnym konkursie w japońskim Nagano, absolwentka wyższych studiów baletowych w Akademii Muzycznej w Warszawie, podobnie jak Paulina Andrzejewska - choreograf i pedagog, związana jako tancerka i choreograf ze słynnym Teatrem Roma. Jest też wielu, wielu innych. Przed laty talent Walentynowicza rozwijali Teresa Kujawa i Konrad Drzewiecki, a w Szczecinie na scenie przy ul. Potulickiej świetny pedagog Aleksander Soból. Dziś to on przejął od nich pedagogiczną pałeczkę w artystycznej sztafecie.

Zza kurtyny wyłania się także budynek dawnej Olejarni, który w swoje zarządzanie otrzymała Fundacja Balet. Ten budynek, a właściwie kompleks kilku budynków, ma szansę stać się mekką tańca - nauki, szkoły, występów, konkursów, czyli bazą i matecznikiem nie tylko szczecińskiego baletu. Fundacja istnieje już 19 lat, a jej prezesem jest mama Pauliny Andrzejewskiej - Maria Andrzejewska.

- Henryk Walentynowicz pełni funkcję szefa nadzoru pedagogicznego i jest sercem naszego studia tańca. Trudno wyobrazić sobie naukę tańca bez niego. On tym żyje, a dzieci go uwielbiają -mówi pani prezes.

W Fundacji Balet nauka tańca to rzecz najważniejsza. I - jak się okazuje - młodych adeptów baletu nie brakuje. Świetni pedagodzy potrafią stworzyć atmosferę, która przyciąga i wręcz nobilituje. Trudno się zatem dziwić, że na lekcje baletu przyjeżdża także uczennica zza zachodniej granicy.

Poza baletem pasją pana Henryka jest... Szczecin. Zna go świetnie - jego historię, architekturę, ważne postaci. Ale zna też jego słabości, które, jak mówi, po prostu go bolą. Brak zieleni i kwiatów na kamiennych i szarych rondach, z jednej strony piękne, z drugiej zimne kamienne Podzamcze. Mówi o tych rzeczach z pasją, która jest najlepszym świadectwem jego miłości do miasta.

Kurtyna idzie w górę. Niewielkie mieszkanko przy al. Piłsudskiego w Szczecinie. Na ścianach reprodukcje tańczących mistrzów baletu. A przy albumie Henryk Walentynowicz - tancerz, choreograf, artysta, pedagog. Suche słowa, ale teraz już wiemy, że ten człowiek przeżył i ciągle przeżywa wspaniały romans z baletem...

Na zdjęciu: Henryk Walentynowicz prowadzi warsztaty z młodzieżą w Trzebiatowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji