Artykuły

Marcowa kotka

Recenzje nie są właściwą okazją do zwierzeń natury osobistej. Powinny być, choć z zasady nie bywają, obiektywne, taktowne, bezstronne, fachowe. Takie recenzje, jeżeli nawet zdarzą się od czasu do czasu, są piekielnie nudne i nikt ich nie czyta. Nawet zainteresowani. Z własnej, skromnej praktyki wiem, że czytelnicy zwracają uwagę tylko na recenzje złośliwe i brutalnie krytyczne. Ostro, nieoczekiwanie od góry do dołu zjeżdżające, co i kogo się da. To też najbardziej lubią aktorzy. Oczywiście, nie osadzeni w recenzowanej sztuce. By więc oczekiwaniom Czytelników wyjść naprzeciw oraz by zadowolić również aktorów (nawet grających w sztuce, o której będzie dalej, zmuszony jestem na wstępie dokonać następującego oświadczenia: ja, niżej podpisany stwierdzam, że nie lubię sztuk Tennessee Williamsa. Ani "Szklanej menażerii", ani "Tramwaju zwanego pożądaniem", ani "Słodkiego ptaka młodości", ani "Orfeusza w wężowej skórze", ani "Lata i dymu", ani "Nieprzystosowanych", ani "Nocy Iguany", ani "Kotki na rozpalonym blaszanym dachu", ani "Tatuowanej róży". Jedyna sztuka, jaka przypadła mi do smaku, to "Camino Real" - piękny metaforyczny i poetycki dramat, który tym odznaczył się w historii teatru, że zawsze robił kompletną klapę.

W naszych - pozujących na racjonalistyczne - czasach istnieje taki głupi zwyczaj, że jeżeli powie się publicznie, że się czegoś (a już broń Boże kogoś) nie lubi, powinno się i udowodnić, tak jakby uczucia wymagały argumentacji. Ale niech tam, staram się krótko przedstawić powody swojej awersji do dramaturgii Williamsa.

A więc, w pierwszym rzędzie, jest to - dla mnie - pisarz tak obsesyjny, nade wszystko w sprawach seksu, że powinien raczej zwracać się do psychoanalityka niż publiczności. Nawet jeżeli traktuje swoje dramatopisarstwo jako prywatną psychodramę.

Po drugie, Williams fascynuje się okrucieństwem. Z aktów poniżenia, męki, torturowania, pastwienia się, chamstwa czyni pointę emocjonalną swych sztuk. Nie przecząc, że życie jest brutalne i tylko wyjątkowym szczęśliwcom daje ono po mordzie reszcie wypruwając flaki, nie widzę powodu, by tak wiele uwagi własnej i PT Publiczności poświęcać tym sprawom.

Po trzecie, Williams z nadmierną hojnością lukruje sentymentalizmem swoje brutalne dramaty, raz po raz ocierając się o wagonową szmirę, zresztą bardzo w stylu amerykańskiego odbiorcy. Ponieważ nie znoszę sentymentalizmu na scenie ekranie i w literaturze (rezerwującego wyłącznie na prywatne potrzeby życia osobistego), przeto odrzucają mnie te wszystkie opuszczone brzydkie dziewczyny, samotne kobiety, nie zrozumiani pederaści i nie wykochane należycie klimakteryczki, zaludniające williamsowski teatr.

Moje argumenty na "nie" byłyby zapewne wystarczające, by unicestwić Tennessee Williamsa nie tylko w moim przekonaniu, nie tylko w przeświadczeniu łaskawych Czytelników, ale i reszty cywilizowanego świata, gdyby nie ludzie szalejący za scenicznym (a często i obscenicznym) seksem, brutalnością i smutnymi dziewczętami, których nikt nie kocha, a cóż dopiero mówić o rozumieniu. Oraz gdyby tenże, sponiewierany wyżej, Williams nie posiadał absolutnego talentu w budowaniu dialogu, napięcia scenicznego, nieprawdopodobnego wyczucia efektu teatralnego. Ma on tego grubo więcej niż potrzeba jednemu dramatopisarzowi i bez porównania więcej niż prawd o świecie i ludziach, jakie pragnąłby nam zakomunikować.

Przed niedawnym czasem miałem okazję być na prapremierowym (oczywiście, w skali PRL) spektaklu "Kotki na rozpalonym blaszanym dachu" w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Nie jest to okazja, by powtarzać charakterystykę twórczości Williamsa, by przypominać jego związki z 0'Neillem, Czechowem, D.H. Lawrence'm, Strindbergiem i jeszcze paru innymi wielkościami. To już "braliśmy" z okazji poprzednich premier jego sztuk i możemy zważać, że mamy "z głowy". Zresztą Williams jest zbyt znanym w Polsce pisarzem, abym go musiał wprowadzać, ponieważ któryś z teatrów wpadł na pomysł wystawienia jego nie granej dotąd sztuki.

W 17 lat po światowej premierze (zabawne, że np. "Na dnie" wystawiliśmy w pół roku po prapremierze moskiewskiej, "Operę za 3 grosze" pokazaliśmy w 9 miesięcy po Berlinie, "Cyrano de Bergerac" był w Paryżu grany wcześniej tylko o rok niż w Łodzi itd., itd., by nie wspomnieć już o "Wielkim kramie" Shawa, który miał prapremierę światową w Teatrze Polskim, oczywiście za dyrekcji Szyfmana... - jedna z najgłośniejszych sztuk Williamsa "Kotka na rozpalonym blaszanym dachu" została zagrana w Łodzi. Dobre i to, bo przecież narzeka się nieustannie na brak repertuaru "dla ludzi", a taki stanowi owa "Kotka".

O czym jest to sztuka? Zastanówmy się przez chwilę. Na dobrą sprawę jest to amerykańska przypowieść o synu marnotrawnym. Stary pan, który dorobił się stad i pastwisk (mniejsza, że przy pomocy nielichych szwindli) znajduje się u kresu wędrówki. Rak! Ma dwu synów: jednego porządnego - co w Ameryce oznacza adwokata-dorobkiewicza, drugiego szubrawca, pijaka, nieroba, który odmawia swej ponętnej i pełnej inicjatywy żonie (to jest ta kotka, tyle że nie na rozpalonym dachu lecz w zimnym łóżku) seksualnych świadczeń, co nie tyle nasuwa obawy, że ma on ciągoty pederastyczne, ile że jest zwyczajnym impotentem. Poza tym porządny syn ma kupę bachorów (co w USA także się liczy), a drań... co może mieć drań? Długi i źle w głowie - nic więcej! Ale nagle (akt II) starszy pan, skutkiem gadulstwa syna-łobuza, dowiaduje się, że w szybkich abcugach przyjdzie mu osierocić żonę, dzieci, konto bankowe i spory szmat ziemi wraz z ruchomościami i nieruchomościami. Ponieważ informację otrzymuje w beztroskiej atmosferze urodzinowej, nic dziwnego, że go to trochę nadłamuje, więc udaje się za kulisy pocierpieć. Tymczasem pozytywny syn, jak każdy trzeźwo myślący kapitalista, martwi się nie o duszę tatusia, ani jego zbolałe ciało, lecz o 28.000 akrów ziemi, konto itp. drobiazgi stanowiące in spe masę spadkową. Każdy rozsądny człowiek podzieliłby jego pogląd, że forsa powinna przypaść dobremu, wielodzietnemu synowi, który prowadzi nienaganny tryb życia zawodowego i seksualnego. Tennessee Williams uważa jednak inaczej. Nic dziwnego, ponoć jego tryb życia też nie należy do nienagannych. W sztuce dochodzi do dramatycznego konfliktu: zaczynają grać wilcze prawa kapitalizmu podminowując i tak niepewny spokój rodziny. Starszy (dobry i rozsądny) syn zaczyna się rządzić masą spadkową z taką swobodą, jakby stary pan leżał w rodowym grobowcu, a nie sterczał obok w drzwiach, podsłuchując wymiany poglądów między synami i synowymi. Ponieważ familijny dyskurs nie prowadzi do konstruktywnych wniosków, a jedynie jałowej wymiany obelg, przeto starszy pan wtrąca się do rozmowy. Na wieść że "Kotka", czyli żona marnotrawnego syna i marnotrawnego męża zarazem, jest w ciąży - postanawia zapisać mu swoje nieuczciwie zarobione pieniądze i akry "najżyźniejszej aa zachód od doliny Nilu ziemi". Budujący finał ukazuje nam, jak marnotrawny syn i mąż ląduje pod małżeńską kołdrą, usiłując ex post wykonać zobowiązania "Kotki", które bez jego udziału stanowiłyby dosłownie i w przenośni deklarację bez pokrycia.

Z mego, nieco ironicznego, streszczenia (wszak nie lubię Williama) wynika, że fabuła sztuki jest dość mdła i naiwna. Inna rzecz, że pod wszystko można podłożyć dowolne symbole i znaczenia, a każdej kwestii przy odrobinie dobrej woli przypisać funkcje filozoficzne i światopoglądowe. Ja raczej przychylam się do opinii Pierre Marcabru z "Arts", że jest to sztuka "wzniosła i płaska, głupia i chorobliwa, druzgocąca i banalna" oraz ze "mimo swych braków ma w sobie nerw teatralny". Na pewno "Kotka" stanowi zaprzeczenie życiowej logiki mieszczucha, jest w jakiś, choć naiwny, sposób buntownicza i pozwala widzowi otrzeć się o grozę życia bez narażania na szwank własnych o tym życiu sądów. Czyli że należy do repertuaru najbardziej poszukiwanego przez wszystkie teatry. I dlatego nie tylko nie dziwię się, ale pochwalam Teatr Powszechny, że sztukę tę wystawił.

Przedstawienie łódzkie jest przedstawieniem dobrym. Na jego sukces składają się pospołu: taktowna, pełna umiaru i konsekwencji reżyseria Jerzego Hoffmana i trzy znakomite role: Margaret (czyli "Kotki"), Jadwigi Andrzejewskiej. Gdyby pozostałe postaci dramatu (chciałoby się napisać melodramatu) przybliżyły się rangą artystyczną do tych trzech - Łódź mogłaby mówić o świetnym spektaklu. Niestety tak dobrze nie było.

Hoffman w robocie zaprezentował coś, co nazwałbym taktyką długodystansowca. Ze sceny na scenę, z aktu na akt pracował dla sukcesu końcowego. Bardzo oszczędnie rozkładając siły kolejnych efektów z wolna naciągając strunę emocji, zagęszczając akcję - cały czas miał na uwadze finał. To, aby kulminacja nie nastąpiła przed metą, aby dramaturgia spektaklu nie załamała się przed czasem. A obfitość ostrych scen, dramatycznych sytuacji stwarzała niezliczone okazje "wyprztykania" się zbyt wcześnie. Hoffman dowiódł tu sportowego opanowania. Powstał spektakl sprawny, klarowny, czysty. Tyle, że rozgrywanie Williamsa w dekoracjach od "Eugeniusza Oniegina" z opery objazdowej to pomysł szatański.

Jerzy Przybylski zagrał Dziadka w stylu dobrego aktorstwa rosyjskiej szkoły. To on najbardziej ujawniał tu filiacje Williamsa z Czechowem. Stworzył postać skomplikowaną, a przecież bardzo logiczną. Był brutalnym, chamskim dorobkiewiczem, cynicznym egoistą, facetem idącym po trupach bez kłopotów o to, czy następnego ranka nie sprawi mu przykrości oglądanie własnego oblicza przy goleniu. A równocześnie ten sam Przybylski umiał zdobyć się na ciepło, jakieś tony niekłamanej liryki. Takt i nieczęsto spotykana subtelność, obok świetnego opanowania rzemiosła, zasługują na wysokie uznanie.

W zupełnie innym stylu, a przecież nie poza konwencją spektaklu, zagrała rolę "Kotki" - Margaret Jadwiga Siennicka. Aktorstwo tej utalentowanej, o świetnych warunkach i wielostronnej (dawniej mówiło się o "szerokim emploi") artystki jest bardziej nowoczesne, bliższe szkole angielskiej niż rosyjskiej. Siennicka gra na wielu rejestrach: od tonów ostrych do ściszonych, dążąc przez cały czas do odkrycia siebie w roli. Nie obawia się środków drastycznych, brutalnych (jak choćby ostatnia scena); wydobywając na wierzch ostrość sztuki, jej seksualną obsesyjność, ani razu nie popada w wulgarność, ani przez chwilę nie jest płaska, śliska, dwuznaczna. Właśnie dwuznaczna... jej Margaret została ukształtowana w kategoriach rzetelnej jednoznaczności. Głód płciowy tej kobiety, nieomal zwierzęca fizjologia, dominujące nad działaniem, pokazane są w sposób tak naturalny, bez niedomówień, bez cienia kokieterii - że automatycznie stają się czymś czystym.

Trzeci as atutowy to Jadwiga Andrzejewska - Babcia. Cała jej rola to demonstracja (uczcie się młodzi!), jak należy bronić się przed pokusami postaci. Jak nie ulec naturalnej słabości do bohatera, którego przyszło nam kreować na scenie. To, że Andrzejewska nie rozmazała w czułostkowej minoderii Babci, że nie uczyniła z niej miłej, ciepłej i nieszczęsnej staruszki, lecz została okropnym koczkodanem na dnie rzeczywistego nieszczęścia, potwierdza, jak wielkiej klasy to aktorka, w jak znakomitej formie.

Jak wieść gminna (i wojewódzka) niesie, "Kotka na rozpalonym blaszanym dachu" cieszy się wielkim powodzeniem u PT Publiczności. Nie dziwota, bo sprawnie to napisana sztuka, "życiowa". Ponieważ jednak znajduje się u progu swej polskiej kariery, chciałbym nieśmiało zaproponować Kazimierzowi Piotrowskiemu (jej tłumaczowi i ambasadorowi współczesnej dramaturgii anglosaskiej na terenie PRL) zmianę tytułu. "Kotka na rozpalonym blaszanym dachu" kojarzy mi się nie tyle z płodem seksualnym, co z biednym, nieszczęśliwym zwierzęciem podsmażanym na gorącej patelni. Może by więc było lepiej grać Williamsa pod tytułem bliższym naszej tradycji zoologicznej: "Marcowa kotka"? To znaczy kotka oszalała żądzą, spragniona samca, zamroczona rytmem płci i swym biologicznym przeznaczeniem. Czyli taka właśnie jak Margaret.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji