Artykuły

Niech zgrzytają zębami

Ze zwykłej prozy - niezwykły spektakl.

Przedstawienie opolskiego Teatru im. Kochanowskiego zaczyna się w ciemności rustykalnymi odgłosami natury. Sielanka? Raczej cmentarz. W pionowych, wąskich mansjonach cztery kobiety szykują się do gry: zakładają tanie ciuchy nastoletnich dziewczynek. Gdy będą gotowe, pchną pół-matowe wieka mansjonów, wkroczą na pole gry w infantylnych podskokach. Na środku sceny stoi skrzynia, może śmietnik, może schron? Z niego wydobędą rekwizyty i kolejne stroje: na dziecinne ubranka wciągną uniformy dorosłych, karykaturalnie do nich niepasujące. Rozpoczną pełne pasji odgrywanie tytułowych "Sytuacji rodzinnych" serbskiej pisarki Biljany Srbljanović.

Kłania się stary Brecht z istotą swego "efektu obcości": pokazywania czegoś dobrze znanego tak, by wyrwać widzów z przyzwyczajenia, zadziwić ich, zmusić do czujności. Gdyby nie było tej podwójnej przebiórki (podwójnej z woli reżysera; autorka chciała tylko, aby dzieci grały dorosłych) - obejrzelibyśmy, ot, scenki obyczajowe z życia współczesnych mieszczan, podkręcone wojennym napięciem Bałkanów, w belgradzkich realiach toczą się bowiem te opowieści. Nieoczekiwana forma widowiska (wzmocniona dodatkowymi zabiegami: rytmizacją niektórych czynności, podbijaną przez siedzącego w głębi perkusistę) zmusza do wyostrzenia uwagi. Pozwala dostrzec mechanizmy, o sportretowanie których idzie rzecz.

Ojciec, matka, dziecko, pies. Ojciec: macho domowy, tyran od siedmiu boleści utrzymujący w posłuchu syna (a może i żonę) pasem. Albo kombinatorek-beneficjent wojennego zamętu, obracający wciąż w ustach słówka: mój, moja, moje. Albo tępy łykacz nacjonalnej propagandy z telewizora. Matka: zahukana kura, patentowana idiotka, łotrzyca z gotową litanią na odejście męża, gdy wreszcie zdechnie - albo przeciwnie: egzaltowana pisarka natchniona i nieznośna. Dziecko: kłębek kompleksów albo zadymiarz, obojętny w jakiej sprawie rozrabia, albo wręcz córeczka, czyli posagowy kłopot. I jeszcze pies - gotowa ofiara każdej agresji. Sytuacje rodzinne w tym niby zmiennym, a przecież stałym składzie powtarzają się jak refreny. Najpierw familijna kłótnia, z przytupem odgrywana przez nasze milusińskie (ach te basowo-męskie pohukiwania Grażyny Misiorowskiej, te chichoty Beaty Wnęk-Malec); widownia pokłada się jak na farsie. Po czym atmosfera gęstnieje: kłótnia przechodzi w koszmar, śmiech zamiera w gardle. Przemoc nie jest dosłowna: za skręcenie karku wystarczy szczęk zgniatanej puszki po piwie. Ten zgrzyt dźwięczy później w uszach długie minuty.

Przerywnikami kolejnych scenek są krótkie monologi: postacie, umieszczone na powrót wmansjonach, relacjonują sny. Za każdym razem koszmary przetwarzające wojenne doświadczenia w groteskowe fantasmagorie kończą się podobnie: "i wtedy umarłam...".

Tych spowiedzi nie ma w sztuce serbskiej pisarki: Marek Fiedor wydobył je z jednej ze scen, przekomponowując utwór. Przy okazji wyrzucił z niego nieomal wszystko, co bezpośrednio wiązałoby się z realiami wojny w Jugosławii. Najwyraźniej nie miał zamiaru ofiarowywać widzom bagatelizującego dystansu ("ach, ta awantura na Bałkanach, daleko..."). Nie chciał dostarczać łatwego alibi sumieniom. Przeciwnie: skupił się na zbiorowym portrecie gatunku ludzkiej fauny, licznie występującego we wszystkich krajach przez ostatnie pół wieku trutych wiadomym systemem politycznym (choć nie tylko tam) - na wizerunku swojskiego chama, który, jak Mrożkowy Edek, "swoje wie" i wątpliwościami nie zamierza życia komplikować. Który kieruje się prostym, niemaskowanym egoizmem, ma gdzieś abstrakcyjne wyższe wartości, zaś na wyzwania przekraczające jego pożal się Boże horyzonty reaguje agresją podszytą paniką, więc łatwo przechodzącą w amok. Oto chodzący zapalnik bomby, tej, która eksplodowała na południu, ale składowana jest przecież także o wiele, wiele bliżej.

Tego bawoła naszych czasów spektakl portretuje celnie i jaskrawo, wszakże bez przynależnego bezpośredniej satyrze poczucia dydaktycznej wyższości. Zamiast niej mamy nieoczekiwany i poruszający smutek, ból. Reżyser sięgnął po jeszcze jedno nieużywane od lat na polskiej scenie narzędzie: po rytualny teatr odbić Jeana Geneta. Zło zostaje odtworzone, odciśnięte w widowisku, obrzędowo przywołane. Nie służy jednak bezpośredniemu oczyszczeniu; nie ma tu miejsca na łatwe katharsis. Jak w cytowanym w programie zaklęciu z "Murzynów": "Teatr! Grając wywołamy swoje odbicie w jego zwierciadle i z wolna, niby ogromny czarny narcyz, zatopimy się w jego wodach. (...) Skoro nas odpychają ku naszemu odbiciu i w nim topią, niech ten obraz zmusi ich do zgrzytania zębami". Cztery niejasne, przychodzące zza jakiegoś progu kobiety, rytualnie ewokują miałkość świata. I nie mają nic więcej do zrobienia. One już nic.

Marek Fiedor jest absolwentem krakowskiej szkoły teatralnej. Pięć lat temu pisałem tu o jego "Don Kichocie" w Starym Teatrze jako o mądrym, nieupraszczanym upomnieniu się o racje przegranego idealisty. Od tamtego czasu reżyserował lepsze i gorsze spektakle, zbierał doświadczenia. W zeszłym roku w tymże Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu przygotował inscenizację "Niewinnych" Brocha, uznaną za wydarzenie; za miesiąc spektakl weźmie udział w konkursie sztuki reżyserskiej Interpretacje. "Sytuacje rodzinne" też by idealnie do katowickiego konkursu pasowały (może trafią tam za rok?), są bowiem przykładem czegoś nader rzadkiego: harmonii mądrej interpretacji z oryginalną formą! I dojrzałości-cenniejszej niźli głośne fajerwerki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji