Artykuły

Gałązka rozmarynu

Gdy mowa o żelaznym repertuarze sceny polskiej, myślimy zwykle o wielkiej poezji, o dramacie monumentalnym, o klasykach literatury. Źle by jednak było gdyby trwały dorobek teatru ograniczał się do dzieł geniuszu narodowego. Są sztuki pisane z myślą o najszerszej publiczność, których przeznaczeniem jest wracać raz po raz na afisz. Zasługują na to z pewnością trzy sztuki z gatunku widowisk popularnych. Dwie z nich: "Krakowiacy i Górale" i "Kościuszko pod Racławicami" przeszły próbę czasu z honorem; nabrały patyny, nie tracąc barw. Trzecia, powstała współcześnie, to "Gałązka rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego.

Za wcześnie ocenić, jak należy, jej miejsce w hierarchii teatralnej, ale dziś już można przewidzieć, że ma ona zapewnioną przyszłość na wolnej polskiej scenie. Znaczenie historyczne wyznacza jej sam temat: narodziny oręża polskiego w I wojnie światowej. Biegnie on szlakiem kadrówki, od sierpnia 1914 do wiosny następnego roku, poprzez Oleandry, Kielce, Łowczówek, walki nad Nidą. Jakby prolog do niepodległego dwudziestolecia: akcja zbrojna, Drużyny Strzeleckie, Legiony. W naszej literaturze, wbrew odmiennym pozorom, temat ledwie tknięty; jeśli poruszony, to w utworach drugorzędnych, takich, które nie przetrwają. Jest kilka pięknych wierszy o samym Piłsudskim, o jego legionach - tyle co nic, i wierszem, i prozą. Nie doczekały się one swego barda na miarę Lechonia i Wierzyńskiego. "Piłsudczycy" Kaden - Bandrowskiego i jego powieść "Generał Barcz" to w dorobku tego pisarza utwory słabsze, skazane na zapomnienie. Piłsudczycy firmowi i przysięgli zawiedli z kretesem i z Sieroszewskim, honorowym legionistą, na czele.

Jedyną sztukę o Legionach napisał pisarz nie związany wtedy jeszcze z obozem Piłsudskiego, raczej od niego daleki, pisarz, który stał na boku, i to bocząc się wcale niezgorzej. Jak wiadomo, Nowakowski został piłsudczykiem na emigracji, naprzód z wrodzonej przekory, potem z desperacji, a w końcu z przekonania. Co zostanie z porywu Legionów w literaturze, oprócz kilku wierszy o ich twórcy? "Moje pierwsze boje" samego Piłsudskiego i "Gałązka rozmarynu".

Scena wyraziła to, czego nie mogła oddać powieść. Sprawy i zagadnienia chwili, choćby to była chwila dziejowa, w powieści muszą być przetworzone, tak by utraciły coś ze swych cech bieżących na rzecz wartości niewymiernych i nieuchwytnych - pozaczasowych. Świadectwo bezpośrednie jest nie powieścią, a reportażem. Powieść wymaga wzniesienia się ponad zagadnienia chwili, innego tchu i spojrzenia. Inaczej teatr, którego zadaniem jest ukazywać życie i jego sprawy poprzez akcję, który może chwytać rzeczywistość w gorączce samego jej tworzenia.

Zbytnia dynamika może powieści nawet szkodzić, gdy żywiołem sztuki teatralnej jest akcja. Nie znaczy to że sztuka kłębiąca się od ruchu musi być arcydziełem czy utworem wysokiej rangi, ale jeśli autor panuje nad akcją, jeśli potrafi scenę napełnić życiem, jeśli ruch na niej nie zmienia się w kotłowisko, mówimy, że sztuka jest dobrze zrobiona i spodziewamy się, że będzie miała powodzenie. Nie możemy mieć pewności, i wolno nam tylko spodziewać się, bo prawa teatru są niedocieczone a przywilejem publiczności jest nieobliczalność.

Sztuka Nowakowskiego jest nie j tylko dobrze zrobiona, ale ponad to spotykało ją zawsze gorące przyjęcie. Autor zna wszystkie efekty teatru i zna swą publiczność. W sztuce jego roi się od efektów, rozsianych hojną ręką, może nawet w zbyt sutym nadmiarze, ale za to publiczność, na przemian to bawiąc się nimi, to wzruszając, nie ma czasu się nudzić. Wielka to umiejętność wprowadzić na scenę kilkadziesiąt postaci, każdą obdarzyć życiem, barwą, wyrazem - i puścić je w ruch. Autor pamięta o przeróżnych sprawach i troskach swych i bohaterów, pozałatwia je wszystkie w finale, po drodze żadnego z ich nie zgubi (paru tylko uśmierci), w końcu miły pluton odpocznie po trudach, ciotka zaciągająca po lwowsku odnajdzie siostrzeńca, kapelan - spokój ducha a piękna panna Sława poślubi zielnego górala, i w dodatku każe się, że jej juhas, mówiący podhalańskim językiem Tetmajera, jest ukończonym doktorem medycyny.

"Gałązka rozmarynu" to utwór patriotyczny, chlubnie strzegący się górnego i "dogłębnego" słownictwa. O żadnych uświęconych wzniosłościach nie ma mowy. Nie ginie się tu "na polu chwały", nie roni "rycerskich znaków". Ani jednego "przedmurza", żadnej "rubieży". Jak przykazał Kasprowicz, rzadko tylko brzmieć może słowo "ojczyzna" - w sztuce tej nie pada ono ani razu. Ludzie mówią tu potocznym uczciwym językiem, tak jak zwykli mówić w zależności od swej klasy społecznej, środowiska czy stopnia naukowego. Każdy mówi po swojemu, a dialog płynie składnie i swobodnie, choć krzyżują się w nim narzecza dzielnicowe i gwary podmiejskie.

Spośród innych sztuk patriotycznych "Gałązka rozmarynu" wyróżnia się tym, że jest pogodna, i to mimo huku dział i pękających granatów, mimo że kilku prostych i zacnych chłopców ginie śmiercią żołnierską. Zbyt przywykliśmy na naszej scenie do kirów, posępnych zawodzeń i wiecznej hekatomby, by nie cenić tego, że autor potrafił utrzymać sztukę heroiczną, właściwie podniosłą, w nastroju czułej pogody. To właśnie zbliża ją do "Kościuszki pod Racławicami".

Jak określić rodzaj tej sztuki, jednolitej w tonie, zwartej w budowie, mimo rozlicznych postaci i scen; sztuki, pozbawionej obrzędowości, wszelkiego sadzenia się, mętnej symboliki? Nie jest ona, na szczęście, misterium narodowym, ale na pewno góruje nad zwykłym reportażem. Nie jest też kroniką dramatyczną w stylu uprawianym przez Nowaczyńskiego. W takich kronikach występują postacie autentyczne, aktorzy prawdziwych wydarzeń. Legioniści Nowakowskiego mają pseudonimy, jak nakazywał obyczaj, ale nie są one zaczerpnięte z annałów legionowych. Wymagało to dużej pomysłowości, bo niemal wszystkie możliwe pseudonimy były już w Legionach zajęte. Nie ma tu więc bohaterów żywcem przeniesionych z legendy. Nie ma w ogóle bohaterów, podziału na postacie czołowe i drugoplanowe. Bohaterem jest zespół, zbiorowość, cały pluton. Sztuka wybitnie zespołowa z popisem dla wszystkich uczestników - wszystkich razem i każdego z osobna.

Jak określić tę sztukę? Nie jest ona misterium, a nadaje się by święcić nią rocznice i obchody narodowe (nie tylko jubileusz jej twórcy). Znów podobnie jak "Kościuszko pod Racławicami". A zatem sztuka okolicznościowa, co w niczym "Gałązce rozmarynu" nie uchybia. Cała twórczość wielkiego Moliera była okolicznościowa, a w czasach nam bliższych taki arcymag współczesny, jak Valery, poeta zamyślony i hermetyczny, zwierzał się, że najbardziej lubi pisać na zamówienie (jego dziełem są sentencje, które zdobią pałac Chaillot w Paryżu). Nowakowski, rzecz jasna, nie otrzymał zamówienia na sztukę o Legionach. Zdawało się nawet, że - luzak, chodzący własnymi drogami - za mało był "swój" by ważyć się na taki temat. I poważył się. Nie namaszczony łaską koteryjnych wtajemniczeń, sięgnął jak po swoje i na swoim postawił. Węchem człowieka teatru wyczuł lukę którą należy wypełnić. Czas był najwyższy.

Jak to się stało, że przedtem, w ciągu 20 lat, nikt się nie pokusił by legendzie nadać kształt sceniczny, by przekazać ją teatralnym słowem? Po prostu, legenda zdążyła natchnąć nas swym duchem, bo od razu zmieniła się w ciało. Dożyła w krótkim czasie najbardziej realnej swej apoteozy: wcieliła się w państwo. Państwo to miało granice, granice wyznaczone nie w sercach, ale w uznanej przez świat mapie, otaczały je nie girlandy wieszczych słów, ale pospolite kordony, strzegły ich nie straże ducha ale K.O.P. W 1937 r., gdy sztuka była pisana, dawno już prysł romantyczny czar Strzelców, walk pod Łowczówkiem i Kostiuchnówką: główni aktorzy legendy dosłużyli się szlif generalskich i ministerialnych tek, zwykli statyści obsadzili starostwa i biura personalne.

Tym większa zasługa Nowakowskiego, że w aurze nie sprzyjającej biciu pokłonów i paleniu kadzideł, "Gałązka rozmarynu" zakwitła jak za młodu, że - mówiąc językiem teatralnym - sztuka "chwyciła" i brała. Jeśli nawet nie każdego chwytała za serce, wszystkich brała swą prawdą pozbawioną zgrzytów, swą prostotą, jakże daleką od prostactwa dyżurnych bałwochwalców, podskakiewiczów przysięgłych. Tę sztukę żołnierską każdy Polak mógł przyjąć bez sprzeciwu, a przynajmniej powinien był się na to zdobyć. Dziś każdy może ją uznać za swoją, bo mówi nam ona o braterstwie w walce, o wiernej i radosnej służbie. Mówi o tym skromnie i godnie, bez ckliwości i patosu, tonąc w uśmiechu.

Mówi tylko tyle, a mówi więcej. Oto rozsnuwa się na scenie barwny ciąg obrazków z życia prostych, zacnych ludzi, a jednocześnie, podskórnym nurtem, jakby zza sceny, szumi legenda. I ona jest uśmiechnięta: daje znać o sobie nie potężnymi surmam, ale skocznym dźwiękiem wygrywanej na trąbce pobudki, rozbrzmiewa nie majestatycznym chorałem, ale nuconą z cicha żołnierską piosenką. O wodzu w siwym stroju strzeleckim, który nie ukaże się na scenie. O wodzu, bliższym wtedy jeszcze bojowca rewolucji i romantycznego konspiratora, niż srożącego się władcy. O Komendancie - nim został marszałkiem. Legenda budzi się i w nas, i bije w takt piosenki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji