Artykuły

Kosa i kanapa

"Jak "Bolero" Rawela płyną i na­rastają te wiersze aż do zdumiewa­jącego końca, do niezwykłej sceny finałowej. (...) Chciałbym, aby pub­liczność odczuła, że kraj nasz odzy­skał wolność i sztuka może uwolnić się od męczącego obowiązku udawania politycznego życia w Polsce. (...) Niech więc poezja Wesela stanie się tym razem jego głównym tema­tem, nurtem zmagań aktorów i reży­sera. Może w ten sposób Nasza Publiczność poczuje się wolna i odnaj­dzie siebie w innym, nowym Kraju".

OTO DEKLARACJA inscenizatorskich intencji, klarowna i czytelna, wiele przy tym znacząca pod piórem artysty, który nie tak daw­no rozliczał się z polityczną rzeczywistością przy pomocy tragedii Sofoklesa i biblijnego apokryfu Brylla. Pytanie tylko, czy realna? Czy akurat tę sztukę, nasiąkniętą polityką i spra­wą polską da się pchnąć w rejony czystej poezji teatru?

Trzeba przyznać, że Andrzej Wajda zrobił wiele, by swój zamiar ziścić. Jego krakowskie "Wesele" jest wytłu­mione, skameralizowane, najwyraźniej hamowane w emocjach i w widowis­kowości. Jakby nastawione na to, by dać widowni możliwość słuchania tekstu i odkrywania nowych rysów za­pisanych w nim postaci. Nie ma tu żadnych sztywnych tez reżyserskich, żadnych uniwersalnych kluczy otwie­rających cały zamysł. Uwagę pochła­niają raczej mikroobserwacje: kome­diowe, melodramatyczne, ironiczne, me­lancholijne, zdumiewająco precyzyjnie wbudowane w ten katarynkowy wiersz. Przedziwna i wspaniała, jedyna w swoim rodzaju jest ta mikstura "We­sela"; coctail komedii obyczajowej, egzystencjalnych nieomal spowiedzi, sarkazmu i łez. A smakowaniu jej - czyli jednej z największych przyjem­ności jakie znam w teatrze - zawsze sprzyjały inscenizacje takie, jak ta: powściągliwe, nienatrętne. No i grane przez wyśmienitych aktorów.

Dziennikarz Krzysztofa Globisza śmiertelnie zmęczony, jakby dopiero co wyrwał się z wiru polityki. Po wese­lu krąży jak automat, wciąż jeszcze spięty i skupiony, myślami całkiem gdzie indziej. Poeta Jerzego Treli star­szy nad swój wiek, wypalony. Z peł­nym uroku uśmiechem, ciepłym, niskim basem ciągnie swoje flirty wesel­ne, bez emocji, bez nadziei, najmniej­szym wysiłkiem. Pan Młody Jana Pesz­ka w podskokach, rozgadany. Przed wszystkimi i przed samym sobą grający komedię infantylnego samozadowolenia, w rzeczywistości wyraźnie mądrzejszy od własnego słowotoku. Ta trójka pogubionych, nadrabiających mi­ną inteligentów nadaje w pierwszym akcie ton, obok egzaltowanej i histe­rycznej Maryny Magdy Jarosz, obok dwóch krakowskich pannic (Marta Kalmus i Izabela Noszczyk, studentki PWST), prześlicznie upozowanych i z uroczą powagą paplających różne edu­kowane głupstwa. No i obok Racheli Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Żyd (bezbłędny epizod Jerzego Nowaka) mówi o córce "Za mąż jej nie biorą jeszcze", ale to eufemizm: Rachela jest inteligentną i nieśmiałą, niemło­dą panną, całą w przepraszających uśmiechach, uwodzicielskich i obron­nych. Właśnie w odruchu obronnym, zasłaniając się jak tarczą, naiwnym zaklęciem, wywoła duchy i rozbije ba­nię z poezją nad bronowickim dwo­rem.

A duchy w tym spektaklu są cał­kiem niepozbierane stylistycznie i jak­by pomniejszone, unieważnione. Cho­choł jawiący się małej Isi wygląda jak ilustracja z bajki. Role Stańczy­ka, Hetmana, Rycerza dzielą między siebie inteligenci, jakby każdy z nich zobaczył o północy w koledze swój wcielony wyrzut sumienia. Co więcej, rozterki te są drastycznie poskręcane: z dialogu Dziennikarza ze Stańczykiem zostały strzępki. Dopiero muzyka Sta­nisława Radwana, majacząca znanymi historycznymi motywami spaja te urywki. Wernyhora wkracza na sce­nę w okazałej postaci Jerzego Bińczyc­kiego, by po chwili chaotycznej wy­miany zdań... zniknąć z Gospodarzem w bocznej izbie. Jakby Wajda chciał nam za wszelką cenę darować całą tę frazeologię czynu: "rozkaz-słowo", "przymierze", "słuchać ślepo, wierzyć święcie", wolał za to pokazać parob­ków, jak się podkradają do drzwi pod­słuchiwać panów. Znamienna decyzja, zapowiadająca trzeci akt i przesunięcie akcentów w całej inscenizacji.

Trzeci akt, ten przedświtowy, rozpę­dza się wolno, pijackimi monologami Nosa (piękny epizod Marka Litewki), smutną skargą Marysi (Barbara Gra­bowska), trzeźwymi uwagami Gospo­dyni, ciepłej i mądrej (Anna Dymna); to są takie sceny, które często w inscenizacjach "Wesela" bywają pomija­ne, a to one przecież, przy pozornej drugorzędności, są nastrojowym zwień­czeniem tej nocy pijaństwa, zwierzeń i wyrzutów. Chwilę później dochodzimy do kulminacji spektaklu Wajdy. W prawym rogu sceny stoi mała, ciasna kanapa. Stłoczeni na niej trzej in­teligenci wiercą się i przebierają nie­spokojnie nogami, jak przygnieceni cieniem olbrzymiego Czepca (Jerzy Grałek) pochylonego w bojowej posta­wie z kosą na sztorc, sprawiającego wrażenie, jakby ledwie mieścił się pod powałą izby. Za jego plecami, w fo­telu, bełkoce coś przez sen pijany Gos­podarz (Tadeusz Huk). Z sytuacji nie ma wyjścia: osiłek chce bić, nie bar­dzo wie kogo, inteligenci się go boją, gadać z nim nie umieją, próbują go lekceważyć, co tylko zaognia konflikt. Im dalej, tym głupiej.

- Coś dziś u Czepca mina butna.

- Pańska ta za rezolutna.

Otóż to: to jest "Wesele" o robie­niu min. Rozmaitych - tych inteligenckich i tych "piastowskich". Oraz o niedorastaniu do własnych min. An­drzej Wajda zawsze wyostrzał to star­cie o świcie: w filmowej wersji "We­sela" chłopi przecinali nawet Gospo­darzowi kosą policzek. Nigdy jednak nie było ono tak mocne, jak tu, złoś­liwe i melancholijne zarazem: ten chłop, jak dąb, ta zgłupiała trójka na ciasnej kanapie i wszyscy bezradni jak dzieci, spętani i śmieszni. Już tyl­ko dopełnieniem jest finał właściwy: chocholi taniec i szamotanina Jaśka, który zgubił złoty róg. Andrzej Grabowski zresztą bardzo ostro zarysował przedtem tego Jaśka: chama i wyjąt­kowego bęcwała, wyszczekanego nie­roba. Jego rozpaczliwe krzyki w fi­nale nie są więc znakiem żadnego dramatu, nie świadczą o świadomości straconej szansy, są tylko sympto­mem bezmyślnej bezradności.

Więc czy można zainscenizować "We­sele" w krainie czystej poezji? Wajda w swym przedstawieniu pomniejszył sprawy ideologiczne, wyrzucił mechanizm sprawiający, iż każdorazowo "Złoty Róg wzywał do tego czy inne­go czynu". Ale ostrza społecznego nie stępił, nie miał zresztą chyba takie­go zamiaru. Dopiero na marginesie te­go sporu podstawowego doszły do gło­su owe mikroobserwacje obyczajowo-psychologiczne, misterne ludzkie por­treciki i gry nastrojów, na które za­zwyczaj w inscenizacjach "Wesela" nie starcza czasu i uwagi.

Do inscenizatora można wnosić spo­ro pretensji technicznych (zwłaszcza o nader widoczne szwy montażowe w pierwszym i drugim akcie), niemniej warto docenić urodę i jakość wykona­nia tego powściągliwego spektaklu. Gratulacje należą się również dyrek­torowi Starego Teatru Tadeuszowi Bra­deckiemu. Ze zmiennym szczęściem to­czył się jego pierwszy dyrektorski se­zon, ale dziś, gdy dobiegł końca, jest już jasne, że udało się nawiązać do najlepszych lat Starego. "Ślub" Jerze­go Jarockiego, "Wesele" Andrzeja Waj­dy, "Śmierć Iwana Iljicza" Jerzego Grzegorzewskiego, "Fantazy" dyrekto­ra, "Księżniczka Turandot" Rudolfa Zioły plus parę niespodzianek typu "Król umiera, czyli Ceremonie" Ionesco w reżyserii Krzysztofa Nazara, to ze­staw, którego Bradeckiemu pozazdrości każdy teatr w swoim najlepszym okresie. A że były i porażki? W najlepszych sezonach też były, tylko po­tem odsiała je życzliwa pamięć.

Napisałem w tytule "Stary Teatr Narodowy" nie po to, by kadzić Bra­deckiemu, bądź wtrącać się w losy warszawskiego Teatru Narodowego w odbudowie. To jest po prostu fakt: kra­kowski teatr rolę Sceny Narodowej pełni. Dlatego że nie uchyla się od obowiązków: obowiązku brania na war­sztat trudnych propozycji z klasyki rodzinnej i powszechnej, obowiązku rea­lizowania prapremier polskich (przy całym ryzyku), obowiązku sprostania własnej tradycji. Dlatego, że wciąż gromadzi wokół siebie najlepszych re­żyserów i dysponuje najlepszym zespo­łem aktorskim w kraju. Dlatego, że na trzech scenach trwa tam nieustan­na praca, że nie ma spoczywania na laurach, że teatr wciąż stać na ryzy­ko. I dlatego, że koniec końców suk­cesy przeważają nad porażkami. Staremu nie wolno, rzecz jasna, oficjalnie przywiesić szyldu Teatru Narodowego; po co mu takie brzemię? Wystarczy, że tę rolę pełni. A ci, którzy doma­galiby się od narodowej sceny akademickiej bezbłędności i wzorcowości, najwyraźniej pomylili teatr z muzeum.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji