Artykuły

Na Zenku się nie kończy

Po ukończeniu łódzkiej Filmówki przeniósł się do Warszawy. Nie ukrywa, że pierwsze lata w zawodzie nie były dla niego łatwe. Zanim dał się poznać szerszej publiczności, imał się różnych zajęć. A wszystko po to, by nie grać gdziekolwiek i z kimkolwiek. Z Bartłomiejem Topą rozmawia Piotr K. Piotrowski.

- Po szkole aktorskiej zatrudnił się Pan w Warszawie jako kelner. Tak trudno było znaleźć pracę w zawodzie?

- Jeszcze w szkole na drugim roku zadebiutowałem w filmie "Zakład" w reżyserii Teresy Kotlarczyk, a tuż po niej w polsko-francuskim filmie "Listopad" Łukasza Karwowskiego. A potem przyjechałem do Warszawy.

- Główna rola w filmie powinna raczej nastrajać optymistycznie do zawodowych perspektyw.

- Pomyślałem, że nie chcę iść w takim kierunku, żeby robić cokolwiek. To znaczy, grać gdziekolwiek i z kimkolwiek. Doszedłem do wniosku, że najlepszym miejscem, gdzie mógłbym poczekać na ciekawe propozycje, jest restauracja i kelnerowanie. W Hollywood tysiące przyszłych aktorów, reżyserów i scenarzystów zarabia na życie kelnerowaniem albo pracując za barem.

- Tyle, że większość z nich zostaje w knajpie do emerytury.

- W moim przypadku to zadziałało. Zresztą nie pracowałem w byle jakich lokalach. Zacząłem u Magdy Gessler na Starówce "U Fukiera", a następnie w "Bramie". Zresztą nie tylko ja się tym zajmowałem, bo i paru moich przyjaciół i znajomych. Między innymi Paweł Wilczak, a także znany operator filmowy Łukasz Kośmicki.

- To okazało się dość długą drogą dochodzenia do nazwiska w zawodzie aktorskim.

- Ja nie wiem, czy to było dochodzenie do nazwiska w zawodzie. Niestety, ten rynek jest bardzo ograniczony. Ale myślę, że każdy może mieć swoje pięć czy dziesięć minut. Oczywiście, bardzo sobie cenię sytuację, którą mam teraz, ale tak naprawdę nie wydaje mi się, że doszedłem do jakiegoś znaczącego punktu w życiu zawodowym. Na razie nie mam takiego poczucia.

- Już w szkole przyszły aktor dowiaduje się o swoich mocnych stronach, o tym, czy bliżej mu do komedii, czy do dramatu. Jak było w Pana przypadku?

- Oczywiście, sprawdzaliśmy różne opcje. Grałem komediowe role, ale też i poważne.

- Przy słowie "poważne" uśmiechnął się Pan. Czyżby czuł Pan się wyłącznie aktorem komediowym?

- Zdecydowanie nie! Udowodniłem nie tylko sobie, że mogę również grać dramatyczne role. Tak było w przypadku spektaklu Teatru Telewizji "Kuracja" Wojciecha Smarzowskiego. Rola w "Kuracji" była w kontrze do tego, co robię w "Złotopolskich" lub w nowym serialu "Stacyjka".

- Na podstawie "Kuracji" miał powstać film?

- Były takie plany. Chcieliśmy zrobić z tego kino, ale, niestety, mieliśmy za mało pieniędzy. Chociaż dziś myślę, że gdybyśmy byli bardziej zdesperowani, mogłaby z tego powstać fabuła.

- Za to z Wojciechem Smarzowskim udało się Panu zrealizować film "Wesele". Dlaczego trwało to tak długo, skoro od początku mówiło się w branży filmowej, że to znakomity scenariusz?

- Biorąc pod uwagę drogę, jaką u nas trzeba przebyć od projektu do realizacji, to wcale nie trwało długo. Pomysł powstał półtora roku przed realizacją. Zdjęcia zakończyliśmy w lipcu ubiegłego roku. Ludzie czekają ze swoim scenariuszem po dziesięć, piętnaście lat. Nam się udało, bo scenariusz był rzeczywiście dobry. Dzięki temu uzyskaliśmy wsparcie.

- Dlaczego pozostał tytuł, który już na wstępie prowadzi do pewnych nieporozumień?

- Bo to jest wesele. A że może się kojarzyć z "Weselem" Wyspiańskiego i Wajdy? Mogliśmy film zatytułować "Ślub", ale też by się kojarzył. Może "Współczesne wesele", lecz wtedy nie byłoby tej siły. Ale zapewniam, że nijak to się ma do "Wesela" Wyspiańskiego, chociaż są pewne odniesienia.

- Jaką rolę, poza aktorską, pełni Pan w produkcji tego filmu?

- Od początku wspierałem Wojtka w pisaniu i możliwościach produkcyjnych tego projektu. To od strony, powiedzmy, motywacyjnej. A w sferze konkretów, to firma Grupa Filmowa, której jestem współwłaścicielem, jest jednym z producentów filmu. Wielu ludzi zaangażowało się w ten projekt, a ja dołożyłem do tego jakąś swoją drobną kosteczkę.

- Zakładał Pan garnitur l kwestował po różnych gabinetach ważnych osób?

- Bez przesady. Nie byłem zmuszony do takich poświęceń.

- Nie jest Pan teraz bardziej biznesmenem niż aktorem?

- Nie, nie, w żadnym wypadku.

- To nieprawda, że teraz spędza Pan mnóstwo czasu przed monitorem komputera?

- Skąd Pan to wie?... Oczywiście, praca projektowa zajmuje mi dużo czasu. Teraz jestem związany z "Weselem" i całą pracą postprodukcyjną. Mamy inne projekty, które będziemy chcieli realizować.

- Ale generalnie Grupa Filmowa zajmuje się produkcją reklam?

- Tak, bo to projekty, które są realizowane w krótkim, ściśle określonym czasie. Ludzie reklamy to najlepsi operatorzy i reżyserzy w tym kraju, których nazwiska znamy z produkcji fabularnych. Reklama daje pieniądze i przynosi satysfakcję. W końcu produkujemy krótkie, zwięzłe formy filmowe. Różnica jest taka, że reklamę kręci się w dwa dni, a fabułę realizuje przeciętnie w dwadzieścia, trzydzieści dni zdjęciowych.

- Czy Pańska żona, jako była specjalistka od reklamy, służy Panu konsultacjami?

- Agata rozstała się z reklamą na początku lat 90. Od tego czasu zajmuje się malarstwem i oczywiście naszym synem.

- Jesienią zobaczymy Pana w nowym serialu "Stacyjka". Gra Pan operatora kamery z lokalnej telewizji kablowej. Jednym słowem, praktykował Pan jeszcze jeden zawód na planie filmowym?

- Tak, pracuję jako filmowiec amator, który marzy o wyjeździe beznadziei rogożańskiej do Hollywood. A droga do Hollywood wiedzie według mojego bohatera przez Ostródę, bo tam jest kino, molo i w ogóle inne życie. A w Rogoży nic się nie udaje. Być może materiały, które kręciłem w czasie pracy na planie, pojawią się w serialu. Choć fachowcy mówili: - Trochę za dobrze to zrobiłeś. Musisz pomieszać w tym kadrze. To mieszałem.

- Podobno w telewizji była bardzo silna opozycja przeciwko zaangażowaniu Pana w "Stacyjce". W Dwójce nie chcieli, żeby Zenek ze "Ztotopolskich" pokazywał się w serialu Jedynki?

- Trudno mi o tym mówić. Nie wiem, kto był przeciw, kto za, ale dziękuję tym wszystkim, którzy przyczynili się do tego, bym otrzymał i zagrał tę rolę.

- Ale gdyby nie było Zenka ze "Zlotopolskich", nie zagrałby Pan też w "Stacyjce"?

- Prawdopodobnie. Jest jakaś kolej losu, nie chcę tutaj gdybać "...co by było, gdyby?". Jednak istotnie, Zenek został zauważony i stał się "zaczynem" kolejnej kreowanej przeze mnie postaci.

- Zenek to miał być epizod w serialu i w Pana życiu zawodowym?

- Wpadłem do "Złotopolskich" dosłownie na parę dni. Ale Zenek, brzydko mówiąc, załapał. A jak załapał, to scenarzysta Jan Purzycki zaczął pisać kolejne odcinki i umieszczać mnie tam w układance charakterów. Cieszę się, że mogę to grać, bo to dla mnie ogromna frajda.

- Aktor robi wszystko, żeby jak najlepiej zagrać postać, zaistnieć, a gdy już mu się to uda, przyklejają mu etykietkę na przykład z napisem "Zenek". Czy to nie jedna z pułapek aktorstwa?

- W jakimś sensie jest to przekleństwo tego zawodu. Nie chcę tego wartościować. Jeśli zrobię coś dobrze, mądry reżyser czy producent może skorzystać z moich aktorskich możliwości, nie tylko komediowych. Jeśli ten facet potrafił to tak zrobić, to dajmy mu coś innego, na pewno sobie poradzi. Uczę na spotkania z mądrymi ludźmi na mojej drodze. "Złotopolscy" mają ogromną widownię i jestem rozpoznawany przez ludzi jako Zenek. Dostałem już taką etykietkę. Głęboko wierzę w to, że na Zenku się nie skończy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji