Komedia literacka
Prapremiera Złodzieja idealnego Jarosława Iwaszkiewicza, która miała miejsce w dniu 11 października 1980 w niewielkiej sali sopockiego Teatru Kameralnego, przebiegała w atmosferze serdecznej życzliwości. Widownię zapełnili (przybyli niemal z całej Polski) przyjaciele reżysera - Stanisława Hebanowskiego, który w dniu tym świętował 35-lecie swych związków z teatrem i jednocześnie - żegnał się ze sceną. Były listy i przemówienia, owacje i kwiaty. Jubilat, nie kryjąc wzruszenia, dziękował publiczności i zespołowi. Potem zapadła kurtyna...
Wracając do hotelu ulicami ciemnymi i śliskimi od deszczu i spadających liści, zastanawiałam się, czym Złodziej może być teraz i dla polskiego widza w ogóle, i dla tego z Trójmiasta w szczególności. I przyznam się, że do dziś nie umiem dać na to pytanie żadnej odpowiedzi. O znaczeniu literackim utworu, o miejcu, jakie zajmuje w dorobku naszego największego pisarza współczesnego, który do końca - długich przecież lat - swego życia zachował tak zadziwiającą świeżość spojrzenia, wspaniałą dojrzałość formy, głębokość myśli - nawet tam, gdzie na pozór niewiele już nowego można było powiedzieć, i tę cudowną polszczyznę, na (której my wszyscy powinniśmy uczyć się, jak korzystać ze skarbów i blasków mowy ojczystej - napisała bardzo pięknie i przekonywająco Małgorzata Szpakowska (Dialog 1980 nr 6).
Sopockie przedstawienie, które - można chyba mieć taką nadzieję - nie stanie się łabędzim śpiewem cieszącego się powszechną sympatią reżysera, może się podobać. Jest zagrane kulturalnie i czysto, wiernie też oddaje zarówno literackość utworu, jak i jej delikatny, ironiczny niemal humor. Małgorzata Ząbkowska jest Laryssa piękną i zmysłową, Porucznik Zbigniewa Olszewskiego - postawnym bęcwałem (niestety skutecznie pozbawionym wdzięku i urody przez żałosną - choć - wynikłą zapewne z nieświadomości scenografa - parodię oficerskiego munduru z lat międzywojennych), Andrzej Nowin ski w roli finansisty Stefana zręcznie i delikatnie rozgrywa bardzo przecież dwuznaczną rolę kochanka, który nie tylko finansuje swego rywala, lecz także przygarnia podejrzanego przybysza, który również zamierza stać się jego rywalem w najbliższej przyszłości. Wojciech Osełko gra Złodzieja pełnego młodzieńczego wdzięku, tajemniczego jak... apasz z modnych przed 60. lat wcieleń tej postaci rodem z wielkomiejskiego folkloru, zaś Florian Staniewski jako raz po raz pojawiający się na scenie Plotyn - a jest to jedyna postać, która rzeczywiście pojawia się, nie wchodzi drzwiami lub oknem - z godną podziwu szybkością, perfekcją i dowcipem prezentuje "światową" paplaninę o wszystkim i o niczym.
Laryssa bez oporu przechodzi z ramion jednego kochanka w obięcia drugiego, panowie z największym taktem ustalają relacje tego trójkąta i zachowują swój wstydliwy układ we wzorowej dyskrecji. Tylko niekonwencjonalne wtargnięcia Złodzieja zamacają chwilowo te idylle. Chwilowo - bowiem zagrożenie jest pozorne. Laryssa nie odejdzie ze Złodziejem, który - za cenę miłości prawdziwej - chce, by przestała kłamać i żyć w kłamstwie. "Będziesz mówiła: jestem złodziejką", kiedy nią będziesz. Będziesz mówiła: "jestem dziwką", kiedy nią będziesz..." - mówi Złodziej a Laryssa odpowiada: "Milcz!". Złodziej - symboliczny kochanek idealny - nie zdobędzie jej taką obietnicą. Będzie musiał odejść, lecz nie sam, bo wraz z nim odejdzie wierna Helenka.
Hebanowski spojrzał na Helenkę inaczej niż autor. Grająca ją Alina Lipnicka zamiast stroju subretki w domu pani niezbyt przecież surowych obyczajów nosi surową czarną suknię - kostium tak nie dopasowany do nastroju i do obowiązującej na scenie mody lat dwudziestych, że wyraźnie znaczący. Tajemnicza i niemal wyniosła, nie odstępuje boku Złodzieja. Ich wspólne odejście nabiera tu nowej wymowy, która podkreśla zresztą bardzo wyraźnie symboliczny finał. Helenka to los i przeznaczenie - to śmierć. Tylko ona pozostanie wierna kochankowi, w niej początek i kres wielkiej tajemnicy.
Ten nieoczekiwany akcent mąci przecież delikatną materię utworu: Iwaszkiewicz - w przeciwieństwie do wcześniejszego o 20 lat Erosa i Psyche Jerzego Żuławskiego - napisał komedię literacką (co słusznie podkreśla Konstanty Puzyna w nocie poprzedzającej drukowany w Dialogu tekst. utworu) - "elegancką, perfekcyjną, wymyśloną, sztuczną w owym dwuznacznym sensie słowa "aritificiel". I - trochę wbrew temu, co pisze Szpakowska, a zgodnie z intencjami Puzyny - patrząc na Złodzieja idealnego poprzez wspomniany tu dramat Żuławskiego można się w Iwaszkiewiczowskiej komedii dopatrzeć elementów pastiszu, czy nawet akcentów parodii, zwłaszcza w ostatnim, pożegnalnym monologu Złodzieja ("Oto więc na nowo muszę rozpocząć swoją wędrówkę, na nowo pukać w podłej szacie do bram, okien i drzwi... Na nowo szukać niewiasty, która pozna ogrom mojego cierpienia i która pójdzie za mną nie pytając ktom ja..." etc.).
Pastisz, zabawa literacka, wdzięczne igranie formą, z której treść, jeśli nawet całkowicie nie uleciała, to przecież dziś pozostawia na wargach już tylko smak papieru, po którym kiedyś, przed laty, pisarz wodził piórem. Nie można zapewne bronić teatrowi sięgania i po takie utwory, sądzę przecież, że - zanim do tego przystąpi w trudnych dniach naszej tegorocznej jesieni, mógłby przecież (dla dobra i teatru, i pisarza, który wprawdzie Złodzieja idealnego napisał, ale potem jakby o nim zapomniał) - rozważyć przytoczoną na wstępie myśl francuskiego racjonalisty.