Czy teatr może nadążyć?
Nie sadzę, by publiczność idąca na przedstawienie "Złodzieja idealnego" Iwaszkiewicza w Teatrze Wybrzeże spodziewała się znaleźć tam odpowiedź na pytania stawiane przez współczesność. Byłoby to oczekiwanie naiwne. Ale przecież ogólnie rzecz biorąc oczekiwanie takie nie jest bezzasadne. I nie tylko w odczuciu przybysza z zewnątrz, który pragnie widzieć w tym, co się teraz dzieje na Wybrzeżu Gdańskim, odbicie wielkości wydarzeń, jakie tam znalazły swój początek tego gorącego lata.
Czy jednak teatr może, czy ma szanse nadążyć za historią? Sztuka, ta prawdziwa, ta, którą się pisze przez duże S. zwykle ją poprzedza albo snuje na jej temat refleksje. Tego w niej szukamy, to nas do teatru przyciąga. Wszystko, co znaczącego działo się ostatnimi czasy na scenie polskiej, można w tych kategoriach rozważać. Nawet warszawski "Hamlet" - pomimo nieudolności reżyserskiej, a może wskutek niej - okazał się jaskrawym odbiciem naszej całkowitej dezintegracji; destrukcja utworu na scenie, gdzie wszystko działo się osobno i każdą sprawę postrzegaliśmy podwójnie, obrazowała panujący u nas stan schizofrenii społecznej. Nasz świat - już w kategoriach szerszych, egzystencjalnych znajdował pełne odbicie w "Umarłej klasie" Kantora. Prerewolucyjną sytuację, jej nieuchronność, a zarazem niemoc i bezradność jej aktorów, widzieliśmy wyraźnie w "Operetce" Gombrowicza, inscenizowanej przez Macieja Prusa. Takich dowodów można by znaleźć więcej. Ograniczam się do tego, co było bez mała wczoraj. Ale znaleźliśmy wyraz dla tego, co się dzieje tu i teraz?
Kalendarz teatralny nie zawsze rymuje się z historią, z jej doraźnym przebiegiem. Ma on swoją logikę i rytm wewnętrzny. Decyzja o wystawieniu nie granej, najstarszej sztuki Iwaszkiewicza zapadła długo przed wydarzeniami gdańskimi, w pełni tegorocznej mokrej wiosny. Stanisław Hebanowski zamierzył nią pożegnać się ze swym oficjalnym stanowiskiem kierownika artystycznego Teatru Wybrzeże. Sztukę wybrał świadomie, pragnąc równocześnie dać wyraz wierności przyjaźniom artystycznym i upodobaniom. Ma on na swoim reżyserskim rachunku wiele utworów Iwaszkiewicza, przede wszystkim te, które zdradzają pewien mistyczny niepokój. A więc nie tylko "Starą cegielnię'' czy "Odbudowę Błędomierza", ale przede wszystkim "Kwidama", którego był jedynym chyba realizatorem. Jeśli się zdecydował na "Złodzieja idealnego", to - sadzę dlatego, że dosłuchał się w partyturze utworu nutki, czy wątku wywodzącego się z modernizmu, który jest mu szczególnie bliski: niedopowiedzeń, pewnej niejasności czy wieloznaczności sytuacji, pewnego wreszcie symbolizmu. Nie będę wyliczać wszystkiego, co Hebanowski zrealizował, żeby udokumentować owo upodobanie do modernizmu. Przypomnę jedynie, że to on pierwszy sięgnął po Micińskiego, i to najbardziej pogmatwanego, autora "Bazylissa Teofanu". Zainteresowanie, jeśli nie zgoła urzeczenie modernizmem, wynikające w znacznej mierze z postawy filozoficznej Hebanowskiego, owocowało znaczącymi przedstawieniami; zarówno ,,Bazylissa", jak i "Termopile polskie" były aktami odwagi artystycznej i intelektualnej, wzbogacającymi nasza świadomość. Z tego samego kręgu upodobań wywodzi się realizacja "Cyganerii warszawskiej" Nowaczyńskiego, w której reżyser dostrzegł nie samą gorzką drwinę, lecz również desperacką tęsknotę.
I w ten nurt teatralny wpisuje Hebanowski "Złodzieja idealnego". Dowiódł tego swoją realizacją. Czarno ubrana Helenka, ni to służąca Laryssy ni to muza osobliwego Złodzieja, to jakby postać wyjęta z obrazów Jacka Malczewskiego. Jej funkcja zawiera się o wiele bardziej w milczeniu niż w słowach, w samej obecności raczej niż w działaniu. Jest niby memento. Takie ujęcie pogłębia, choć i zamącą temat podstawowy: pragnienie przekroczenia granic zwyczajności czy codzienności i równoczesny lęk przed spełnieniem. Myśl tę przeprowadza autor w ramach starej konwencji komedii salonowej. Taki jej kształt miał mu ułatwić dostęp na scenę. To jednak nie nastąpiło. Na realizację musiał "Złodziej" czekać przeszło pół wieku, kiedy jego wartości konstrukcyjne po prostu przestały się liczyć. O wiele bardziej zachęcała bowiem Hebanowskiego dwuznaczność czy dystans, z jakim odniósł się Iwaszkiewicz do tematu. A to z kolei pobudziło reżysera do przedzierania się przez fasadę, szukania treści głębszych, gdzie lęk przed spełnieniem zamienia się w niepokój stale nękający. Prapremiera "Złodzieja idealnego" odbyła się na małej scenie w Sopocie. Mimo, że położony na osi Gdańsk-Gdynia, leży Sopot jakby na uboczu wielkich wydarzeń, które się przełożyły tego lata na Wybrzeżu. Warto jednak przypomnieć, że tę właśnie scenę wybierał Hebanowski zawsze wtedy, gdy chciał nam powiedzieć coś ważnego od siebie, w atmosferze intymnej. Na sopockiej scenie oglądaliśmy "Czekając na Godota" Becketta w formie wielkiego moralitetu, tam się rozgrywała tajemnicza "Maleńka Alicja" Albee'ego, "Nieporozumienie" Camusa, "Wujaszek Wania" Czechowa, wreszcie daleki od konwencji "Triumf miłości" Marivaux, gdzie za fasadą beztroskiego mari-vaudage'a słychać było krzyk "mal de vivre". Może więc i ten "Złodziej idealny" jest jakimś intymnym wyznaniem artysty, który mówi nam o własnym lęku spełnienia? Szkoda jedynie, że nie dysponował narzędziami, które by, cieniując jego interpretację, umiały nadać przedstawieniu "szary blask".
Wracam do punktu wyjścia: czy sztuka może nadążyć za historią? Jakąś odpowiedź na moje pytanie usłyszałem w zwierzeniach aktorów gdańskich, którzy w ostatnich dniach sierpnia poszli gromadą na stocznię zamanifestować solidarność ze strajkującymi. Wystąpili tam z doraźnie skonstruowanym programem: fragmenty "Wyzwolenia" Wyspiańskiego, Mickiewicz, nawet znalazł się wiersz; Broniewskiego o związkach zawodowych i 1950. Nawet mierni aktorzy- wyznał mi Maciej Prus, aktualny kierownik artystyczny Teatru Wybrzeże - przekraczali swoje możliwości, osiągając ten stopień skupienia i prawdy, jaki rzadko bywa udziałem najwybitniejszych. Była to chwila osobliwa. Czy da się przenieść taką atmosferę do teatru, do gmachu, gdzie dialog toczy się na zasadzie konwencji?
Prus zrozumiał, że z nowo pozyskanym widzem trzeba rozmawiać serio, że należy rozbudzoną świadomość utwierdzać, krzepić, poszerzać; że szansą teatru jest to, aby jednorazową, wielka przygodę zamienić w ciągły, nieustający dialog. I stąd na otwarcie nowego sezonu, mierzonego już nie kalendarzem teatralnym lecz cezurą historyczną, "Sprawa Dantona" Przybyszewskiej.
Aby uchronić atmosferę wyjątkowości teatr wystawił sztukę nie we własnym gmachu; Krystyna Zachwatowicz zabudowała pustą przestrzeń Starego Młyna nad Radunią, akcja toczy się w środku wielkiego jak stodoła gmachu, a publiczność zajmuje miejsca na amfiteatralnie poustawianych drewnianych ławach. Jest w tak zorganizowanym wnętrzu surowość i wiecowa doraźność.
Rozprawę Przybyszewskiej, bo wszak to udramatyzowana rozprawa krytyczno-historyczna, w inscenizacji Andrzeja Wajdy, reżyserował Maciej Karpiński. Pracował w pośpiechu, wieczorami, nocami, poza normalnymi próbami, byle nadążyć za wydarzeniami. Wszyscy myśleli tylko o tym, by może nawet przez niepełną gotowość osiągnąć, ten stopień autentyczności, jaką oddychała niedawno publiczność w stoczni.
Spektakl gdański, którego model nie jest nowością, pamiętamy go z warszawskiej premiery w Teatrze Powszechnym, różnił się jednak od pierwowzoru w sposób zasadniczy. Przede wszystkim dzięki obsadzie: Robespierre'a grał Henryk Bista, Dantona zaś Stanisław Michalski. Ten żywiołowy aktor, znany z wielu ról w teatrze, filmie i telewizji, wyrównał nam, widzom, pewne uprzedzenia Przybyszewskiej wobec Dantona. Przybyszewska inaczej bowiem traktuje Dantona niż Buchner czy Romain Rolland. Jej "bohaterem" jest Robespierre, ten czysty, nieugięty i niezłomny do tragicznego końca, docierający myślą aż po ostateczne konsekwencje swoich rewolucyjnych zasad. Dla autorki jest on sumieniem rewolucji, wielkim moralistą, który nie chce dopuścić do procesu Dantona, czyli instrumentalnego posługiwania się argumentami przez niego podsuwanymi, w trosce o to, by rewolucja nie zamieniła się w podniecające widowisko pożerania własnych dzieci. Robespierre jest - według niej - strażnikiem rewolucyjnej sakry.
Inaczej Danton. Autorka przedstawia go jako - w gruncie rzeczy - sybarytę, który ze swego bohaterstwa i sukcesu politycznego chce korzystać, ile tylko się da. Wkłada mu w usta argumenty dowodzące skrajnego oportunizmu, by nie powiedzieć cynizmu. Sprzeczność stanowisk obu bohaterów można by streścić do wielkiego dialogu, kiedy zimny Robespierre (nietrudno sobie wyobrazić Bistę w tej roli, jest znakomity, precyzyjny i głuchy na konsekwencje, które wszak trafnie przewiduje) odtrąca propozycję pojednania ze strony Dantona. wygłaszającego swoje credo: że nie da się przeskoczyć natury ludzkiej i trzeba rewolucję do niej przymierzać, stosować w niej ludzką miarę. Przybyszewska usiłuje pomniejszyć wagę tych słów, dodając kilka dość płaskich argumentów, mających podkreślić oportunizm Dantona. Ale w pamięci naszej pozostaje tonacja, jaką im nadaje Michalski, który to mówi z wyrozumiałym uśmiechem człowieka kochającego życie, człowieka, który pewnie i korzystał z przywilejów, ale świetnie zdaje sobie sprawę z nieludzkich konsekwencji decyzji podejmowanych przez Robespierre'a. Przemawia przez niego autentyczny trybun ludowy, przewidujący lawinę procesów, jakie się potoczą po jego sprawie; widzi stosy głów spadających pod nożem gilotyny.
Nie ma w tak przedstawionej sprawie miejsca na jakiekolwiek aluzje, mimo pozornych podobieństw do niedawnej sytuacji. Argumenty krzyżują się i przechodzą to na jedną, to na drugą stronę, jak piłka w meczu tenisowym. Pozostaje wielka sprawa o mechanizmie, który dziś - po kolejnych niewymiernych już skutkach tego pierwszego procesu, tej pierwszej "sprawy" sprzed blisko dwustu lat - ukazuje nam swoje dalekosiężna, okrutne konsekwencje i... zdolność odnowy.
Więc jeszcze raz: czy teatr może...? Może wszystko. Od nas zależy, co w nim chcemy widzieć.