Dramat zagłady
Romeo tego spektaklu ma na imię Srulek. Aby ocalić życie swojej wybranki, po rycersku naraża własne. Czyni to jednak w sposób daleki od bohaterskiego stereotypu odgrywając przed wszechwładnym oficerem SS skecz z przytwierdzoną do ramienia kukłą... To splecenie w jedno determinacji z poniżaniem się, groteski z człowieczeństwem najwyższej próby, nadaje ton całości. Takie chyba były intencje Joshuy Sobola, autora "Ghetta", sztuki po raz pierwszy wystawionej w Polsce przez poznański Teatr Nowy.
J. Sobol urodził się w roku 1939. Pisząc sztukę o teatrze założonym w wileńskim getcie, przedstawiał i oceniał czasy, w których nie uczestniczył. Dobrze to czy źle dla jego dzieła? Moim zdaniem dobrze, gdyż na autorze nie ciążył obezwładniający jego ojców obowiązek samousprawiedliwiania się z tego, że przeżyli. To pozwoliło izraelskiemu pisarzowi chłodno i sprawiedliwie odnieść się do najboleśniejszego okresu w historii swojego narodu, wydobyć z niej coś więcej, niż prawdę o tamtych ludziach zbliżyć się do uniwersalnego sensu tego, co wtedy się stało... Powstał fenomen: Sobol, nie znając getta, przedstawił je realistyczne.
Miarą siły tego tekstu jest uczciwość autora w stosunku do siebie i swoich odbiorców. Nie ma tutaj podziału na krwawych zbrodniarzy i nie skalane złem ofiary. Dramatopisarz przedstawia złożoność pewnych postaw, ich ewoluowanie od wyboru mniejszego zła po czynny udział w likwidowaniu współbraci. Ofiary są przy tym chwilami śmieszne i politowania godne... Tak mówić o swej historii potrafi jedynie człowiek wolny, który odrzucił już szczudła mitologizowania własnych dziejów.
Dla teatru wystawienie tej sztuki, będącej w dodatku widowiskiem muzycznym, jest równie pociągające, co trudne. Pociąga napięcie dramatyczne, obecne w każdej ze scen, bogate zindywidualizowanie postaci, dające prawie całemu zespołowi możność "wygrania się" oraz niezwykły wybór fabuły. Trudnością natomiast jest możliwie naturalne potraktowanie tego tematu. Tak łatwo przecież przy haśle "getto" uderzyć w patetyczne dzwony, tak łatwo popaść w tani sentymentalizm...
Eugeniusz Korin inscenizując sztukę Sobola uniknął tych dwóch pokus... Może tu i ówdzie przydałoby się jeszcze nieco mniej wzniosłości ale wymiar ludzki, najwłaściwszy dla tego dramatu, został zachowany. Dobrze się przy tym stało, że aktorzy, tworzący postaci charakterystyczne, z żydowskim gestem, intonacją, mimiką, wyglądem, nie popadli w tani szmonces "pod publikę". Oby tę tendencję zachowały wszystkie popremierowe spektakle...
Wysiłek inscenizatorski Korina w dużej mierze dotyczył plastycznego ukształtowania widowiska. Uczyniono to z niezwykłą inwencją i z bardzo dobrym skutkiem, wyjąwszy może mnożące się jazdy esesmańskiego "tronu", które mnie osobiście się nie podobały. Mimo tego, właśnie scenografia, podobnie jak muzyka Jerzego Satanowskiego, to poważne atuty widowiska. A aktorzy? Cały zespół gra doskonale, niektóre sceny zbiorowe, na przykład taniec do muzyki Gershwina, są świetne. Trzy najlepsze role w tym przedstawieniu to Gens, szef getta, grany przez Marka Obertyna, esesman Kittel Mariusza Sabiniewicza i Weiskopf Witolda Dębickiego. Godna zapamiętania była również Stanisława Celińska, szczególnie w scenie narady medycznej.
To ważny spektakl, wart obejrzenia nie tylko przez teatromanów, ąle i przez tych wszystkich, którzy od sztuki oczekują prób rozwiązania niełatwych moralnych dylematów.