Artykuły

Między publicystyką a teatrem

"Montserrat" i "Obrona Sokratesa" w reż. Grzegorza Królikiewicza w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Krzysztof Noworyta w Teatrze.

Nie ma chyba obecnie w Polsce teatru, gdzie sztuka i polityka byłaby w tak silnym splocie. Od prawie dwóch lat o Teatrze Nowym w Łodzi pisze się jedynie w kontekście politycznej afery, która rozpętała się po śmierci Kazimierza Dejmka, gdy trzeba było wybrać nowego dyrektora teatru. Łodzianie następcę Dejmka opatrzyli kryptonimem KKK, czyli Królik Kolega Kropka (Kropek czyli prezydent Kropiwnicki). Po niemal roku ostrej nagonki i przepychanek Grzegorz Królikiewicz postanowił wreszcie odezwać się jak reżyser. Wraz z początkiem nowego sezonu przygotował dwie sztuki: "Montserrat" Emmanuela Roblesa i "Obronę Sokratesa" Platona.

Na długo przed pierwszą premierą w gazetach przewijało się jedno pytanie: co powie Królikiewicz? Czy będzie się usprawiedliwiał, przepraszał, godził, czy zaatakuje frontalnie, pokaże ząb, uderzy pięścią w stół? Przypuszczania jak najbardziej słuszne. Wszak oba wybrane przez reżysera utwory to historie o zaangażowaniu bohatera, obronie wartości, honorze i wytrwałości. "Montserrat" to opowieść z czasu walki o niepodległość w Wenezueli. Tytułowy bohater - młody oficer (Dariusz Majchrzak), pomaga w ucieczce Bolivarowi, przywódcy wyzwoleńczej rebelii. Pochwycony i zdemaskowany musi wybierać między wiernością idei wolności, a życiem zwykłych obywateli. Jeśli powiesz, gdzie jest Bolivar, przestaną ginąć kolejni przypadkowi zakładnicy, mówi oficer Izquierdo (Sławomir Sulej) przesłuchujący Montserrata. Ten jednak milczy... aż do końca.

Sztuka rozgrywa się w niezwykle skromnej dekoracji, która pozostaje bez zmian od początku do końca. Wnętrze wielkiej katedry wyznaczają ciemne płachty materiału spadające z góry i dzielące scenę na trzy nawy. W tylnej ścianie nawy głównej znajduje się małe okienko z widokiem na dziedziniec, gdzie mają miejsce egzekucje kolejnych zakładników. Tyle zaproponował scenograf Krzysztof Tyszkiewicz. Dwugodzinnemu rozważaniu o wartościach dodaje życia świetna rola Sławomira Suleja. Aktor wcielił się w postać cynicznego i bezwzględnego oficera Izquierdo. Niewysoki, łysy, niezwykle ruchliwy, z ochrypłym głosem, Izquierdo jest demonem uwodzącym i paraliżującym. Kiedy opowiada o gwałcie na młodej dziewczynie, brzmi to lekko, jakby mówił o kupowaniu nowej pary spodni, kiedy rozmawia z zakładnikami, jest delikatny i przystępny jak przyjaciel, kiedy wrzeszczy na Montserrata trudno się nie przestraszyć. Sulej trzyma całe przedstawienie w jednym kawałku. Gdy inni aktorzy duszą się na wysokim c, jakie narzuca charakter opowieści "o honorze, czyli surogacie cnoty", Izquierdo zręcznie przekłuwa balon patosu, pokazując, że jest to ciągle historia, w którą zaplątani są zwykli, prości, śmieszni ludzie, a nie mityczni herosi.

Jest jeszcze jedna rola w Montserrat, na którą warto zwrócić uwagę. Jednym z zakładników Izquierdo jest Garncarz (Janusz Sadowski). Prosty chłop, który lepi piszczałki imitujące głosy zwierząt. Traf chciał, że rzemieślnik został pochwycony, kiedy brał się do tworzenia swojego opus magnum - glinianej figurki, która ma imitować płacz kobiety. Sadowski umiejętnie wydobywa z postaci Garncarza rys wrażliwego dziecka, które cieszy się konstruując piszczące zabawki.

Obaj aktorzy ratują spektakl próbując pokazać, że wielkie idee i dylematy niekoniecznie muszą rozstrzygać się w podniosłej atmosferze. Niestety nikt z pozostałych aktorów nie podejmuje tej gry. Dobro wygrywa, honor zostaje ocalony, przesłanie nadziei płynie obficie ze sceny.

Polską prapremierę "Obrony Sokratesa" przygotował na scenie Teatru Nowego w 1960 roku Kazimierz Dejmek. Królikiewicz swoją premierę wplótł w zorganizowane naprędce 55-lecie teatru. Publiczność wchodzi na widownię, podczas gdy na scenie tańczą ekspresyjnie bachantki w jasnych, płóciennych strojach. Na podłodze leży podparty opasły kapłan w tunice z kielichem w ręku. Dookoła ruch, dym z maszyny. Tylko coś nie tak z muzyką. Bardziej niż antyczną przygrywkę przypomina najnowszy hit disco tureckiej super-gwiazdy w stylu Tarkana. Widownia w komplecie, muzyka wyciszona. Z pierwszego rzędu wstaje potężny Herold (Andrzej Baranowski) i oznajmia, że zaraz zacznie się sąd nad Sokratesem. Wszystko jasne. Scena to aeropag, widownia wraz z pierwszym rzędem poubieranych w chiton mężczyzn to sędziowie Sokratesa. Herold w swej rozwianej blond fryzurze przypomina bardziej zadziornego harleyowca niż dystyngowanego obywatela Aten. Po każdej tyradzie wbiegają między widzów bachantki rozdając z glinianych waz białe i czarne kamyki do głosowania. Jedyną dekoracją sceny jest kolumna, podobna do tej z plakatu, na którym ma ona wpisane w kapitel serce, włączone tętnicą do "krwiobiegu kolumny".

Wszystko było proste i szkolne, dopóki nie pojawił się Sokrates. Przez chwilę odpędzałem nabiegające skojarzenia, ale bez dwóch zdań aktor grający wielkiego filozofa (Ireneusz Kaskiewicz) był podobny do... Zbigniewa Herberta. Wątpię, aby to był zamierzony trop reżysera - może, nie wykluczam. Ochrypły i serdeczny głos Kaskiewicza tylko umacniał to wyobrażenie. Od razu przychodzi na myśl Jaskinia filozofów czy wiersz Powrót prokonsula, który podskórnie bardzo pasuje do scenicznej sytuacji. Spojrzenie na tę niespełna godzinną sztukę przez ten pryzmat, nadaje jej bardzo współczesny charakter. Sąd nad filozofem jest sądem nad poetą. Pada z ust Sokratesa wiele fraz, które "smakują" jak Herbert: "mam za mało bezwstydu, aby z wami się targować"; "będą was sądzić ci którym byłem natchnieniem. Będą tym bardziej gorliwi im młodsi". Kaskiewicz doskonale wchodzi w rolę. Myślami dzieli się stanowczo ze swoimi sędziami. Nie ma w zasadzie w sztuce kontrapunktu dla jego roli. Końcowy monolog Fedona (Przemysław Gąsiorowicz) brzmi głucho, gdy w uszach brzmi jeszcze spokojny rytm wywodu Sokratesa, l na tym można by skończyć. Jednak reżyser usilnie chce przebić Platona, ukwiecić Sokratesa. Z ciemności wyłania się światłowodowy sznur, który ma jeszcze fabryczne zagięcia. Niewidzialne ręce ciągną go nad sceną wykonując różne dziwne akrobacje. Każdy zachodził w głowę, o co chodzi? Czy to wędrująca dusza Sokratesa, jego skomplikowane życie, pokrętność ludzkich sądów?... Może i lepiej, że nie wiadomo.

Królikiewicz mówi, że inspiracji, co wystawić w teatrze, szukał chodząc ulicami Łodzi. Co tam zobaczę i usłyszę, o tym opowiem. Co jest jednak kluczem do jego spektakli? Łódź? Sam Królikiewicz? Wydarzenia ostatniego roku wokół teatru? Im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się, że reżysera w sumie teatr mało interesuje. Jego propozycje są z jednej strony niezwykle skromne i zdyscyplinowane, z drugiej zaś szkolne w treści i wykonaniu. Sprawy, o których mówi dyrektor artystyczny Nowego, nie muszą być głoszone ze sceny. Można o nich napisać tekst do gazety. Spektakle Królikiewicza zawieszone są między średniego lotu publicystyką, a niemożnością przekucia ich problematyki w teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji