Dekret
Obserwując z recenzenckiego obowiązku niemal każdy kolejny spektakl teatru TV, nieraz już musiałem zżymać się na takie "słowa wstępne", które wywołują ten skutek jedynie, że zniechęcają widzów do autora i sztuki. Wykształciła się w ciągu paru lat świetna grupa "lordów spikerów", teatru telewizyjnego, jak Treugutt, Puzyna, Marczak-Oborski, Szydłowski. Szanujmy ich umiejętności i nie oddawajmy tej domeny dyletantom, bo robią złą robotę. Ernest Bryll jest na pewno doskonałym pisarzem i prawdopodobnie świetnym redaktorem, ale zapowiada źle i nic się na to nie poradzi. Zresztą jeszcze gorzej "słowa wstępne", pisane przez krytyków i odczytywane przez spikerów telewizyjnych, gdy mamy do czynienia ze spektaklem, prezentowanym z któregoś z ośrodków terenowych w tym niekiedy również z Łodzi.
Przepraszam, że rozpisałem się na ten temat, ale słowo wstępne stało się integralną częścią telewizyjnych spektakli i elementem, którego nie można już lekceważyć.
Zaś "Dekret" zagrany został wręcz doskonale. Była to najoszczędniejsza w środkach wyrazu, a zarazem jedna z najznakomitszych ról Kazimierza Opalińskiego. Świetnie sekundował mu Stanisław Jasiukiewicz i reszta obsady. Dobrze chyba zrobił Jerzy Antczak, iż rozegrał sztukę w powolnym, celebrowanym niemal tempie, w tekście "Dekretu" było bowiem dość materiału na to, by ukazać głębię przeżyć, jakie trafnie uchwyconych postaci współczesnej rzeczywistości. Choć, swoją drogą, odnosiło się wrażenie, że zaciążył na sztuce pośpiech autora i przez to miała ona kilka niepotrzebnych, a łatwych wszak do wyretuszowania płycizn, czym różniła się od mistrzowskiego "Mistrza".