Artykuły

Motyl we krwi

"Madama Butterfly" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Krakowskiej. Pisze Monika Partyk w Ruchu Muzycznym.

Rozwój larwalny krakowskich motyli zdziwiłby niejednego entomologa. Gąsienica pojawiła się przed sześcioma laty w Kopalni Soli w Wieliczce jako uteatralniony koncert, w którym akcję sceniczną zastępowała baletowa. Ten niedoskonały twór miał zatrzepotać skrzydełkami w roku 2004, ostatecznie udało mu się to dopiero teraz, 25 września, a z widowiskiem w Wieliczce - oprócz nazwisk autorek choreografii i kostiumów - nic go już nie łączy. Niemniej w przypadku obecnej krakowskiej "Madamy Butterfly" Pucciniego tak entomolodzy, jak krytycy srodzy przyznają, że doczekaliśmy wreszcie imaga, czyli postaci w pełni dojrzałej.

Spektakl, którego premiera towarzyszyła VI Kongresowi Kultury Polskiej, wyreżyserował i oprawił scenograficznie Waldemar Zawodziński, od lat współpracujący z Operą Krakowską (ostatnio przy "Czarodziejskim flecie" Mozarta). Podjął się niełatwego zadania zmierzenia się ze słynną i wciąż przez wielu pamiętaną inscenizacją Kazimierza Korda przed czterdziestu laty, z Butterfly Jadwigi Romańskiej i kostiumami Krystyny Zachwatowicz. Podkreślał jednak, że nie zależy mu na spektaklu szokującym nowoczesnymi pomysłami, ale na spektaklu "dotkliwym". Co więcej, "dotkliwość" historii Cio-Cio-San ma polegać mniej na zderzeniu dwóch odmiennych kultur - jak interpretuje się ją najczęściej - bardziej zaś na zderzeniu dwojga ludzi całkowicie innego kruszcu, odmiennej duchowości. Nadaje to tragedii dodatkowe znaczenie - łatwiej przyjąć różnicę obyczajów, jako zewnętrzny bicz losu, niż różnicę serc. A kobieta, która dla miłości poświęci wszystko: swoją tożsamość, a w końcu i samą siebie, oraz mężczyzna, który dla miłości nie poświęci nic, bo miłości nie czuje, zdarzają się wszędzie. U Zawodzińskiego protagoniści nie są więc typowymi przedstawicielami swych nacji. Butterfly operuje niezwykle wyrazistymi środkami ekspresji, bardziej już "zachodnimi" niż japońskimi: bywa w ruchach i gestach gwałtowna, nawet szaleńcza - przed samobójstwem

desperacko tarza się po ziemi. Pozostaje równocześnie w typowy dla japońskich kobiet sposób uniżona, choć to pokora szczególna - jest w niej determinacja miłości. Jej kwintesencję stanowi moment przed sceną miłosną z I aktu, w którym Butterfly klęcząc przed Pinkertonem i gładząc jego buty, mówi: "Niech pan mnie bardzo kocha". To nie kokieteria - to ultimatum. Z kolei Pinkerton jest chyba bardziej niefrasobliwy niż cyniczny. Nie spodziewa się, że zabawa tak się skończy. I chyba jej ostatecznie żałuje.

Ułudzie miłości przeciwstawia reżyser autentyczną, niebywale silną więź Butterfly i jej służącej Suzuki (porywająca i poruszająca Agnieszka Cząstka). Świadoma tragedii - której jej pani najpierw nie widzi, a potem dostrzec nie chce - jest jakby żywym nerwem Butterfly, zogniskowaniem całego jej bólu. Przyznam, że gdy Suzuki modli się leżąc krzyżem na ziemi lub gdy współcierpi ze swą panią, częściej patrzyłam na nią właśnie. Nie wiem czy reżyser chciał "dotknąć" mnie akurat w ten sposób, ale istotnie mnie "dotknął". Dramat Butterfly przemawiał zaś do mnie najbardziej nie w momentach wybuchów bohaterki, lecz kiedy próbowała się go zaprzeć - z determinacją kobiety, która na miłość postawiła wszystko. I z determinacją matki. Esencją spektaklu jest finał II aktu: ogród kwiatów i ogromna kotwica przybyłego właśnie statku Abraham Lincoln (jak "miecz Damoklesa", chyba jednak zbyt nachalnie dosłowna), ku której zmierzają Cio-Cio-San - z perwersyjnym niemal oczarowaniem, Suzuki - z tragicznym przeczuciem, i jasnowłosy synek Butterfly o imieniu Smutek.

Kostiumy Marii Balcerek nadały krakowskiemu przedstawieniu urody, scenografia reżysera - sens. Spójna inscenizacja, w której wizja plastyczna wspiera dramaturgiczną, cieszy szczególnie. Owa "kompatybilność" to w przypadku Zawodzińskiego nie novum, reżyser często tworzy scenografię do własnych - i nie tylko - spektakli. W wyjątkowo efektownych kostiumach, w których zwraca uwagę rzeźba stroju, dostrzec można wiele inspiracji: obok tradycyjnego japońskiego ubioru i grafiki, samurajskie filmy Kurosawy i Kobayashiego oraz teatr kabuki, któremu zawdzięczamy przepych, także wyszukaną charakteryzację i fryzury.

Obrazy Kurosawy i teatr kabuki zainspirowały też ogólną wymowę spektaklu: pełną dynamiki, dramatyzmu i wewnętrznych napięć. Ze szczegół-

nym rozmachem, także choreograficznym (autorstwa Janiny Niesobskiej), potraktowany został akt I - raz migotliwy, to znów niczym żywy obraz. Słynne wejście Butterfly, oprawione tańcem baletu i chóru w pięknych perłowych kimonach, jest w równym stopniu widowiskowe, co symboliczne - bohaterka wykluwa się z czerwonego jedwabnego kokonu, zostaje motylem uskrzydlonym przez miłość. Nie mniej efektownie ukazane zostały: akt zaślubin - z quasi-obrzędową pantomimą tancerzy w rytualnych maskach na głowie; scena przekleństwa Bonzy - jej grozę podkreślają cztery złowieszcze postaci; scena miłosna, której intymność osłonią parawany, czyli rozłożone kimona tancerek z malunkami nawiązującymi do japońskiej sztuki erotycznej shunga; wreszcie - w akcie II - oświadczyny księcia Yamadori otoczonego kapiącą od złota, iście cesarską świtą.

Ascetyczna - dla przeciwwagi -scenografia Zawodzińskiego, budowana jest z pełną świadomością i operuje często poetyckimi metaforami. Dla przykładu: arii Butterfly "Un bel di vedremo" towarzyszą papierowe lampiony, które rozbłysnąwszy natychmiast unoszą się w górę - nieuchwytne jak jej marzenia. Sugestywnym pomysłem sąteż młynki modlitewne z aktu II i finału. Najistotniejsze jednak: w spektaklu panuje wszechwładza czerwieni: od cieni na powiekach kobiet, poprzez kokon Butterfly, kimona, rytualne stroje, samą scenę, po czerwone oczy Buddy wpatrzone w finale w martwą Butterfly. Czerwień ma setki odcieni, ale symbolizuje, jak mniemam, dwie rzeczy: krew i - zgodnie z tradycją teatru kabuki - sprawiedliwość.

Muzyczne powodzenie Madamy Butterfly zależy niemal wyłącznie od protagonistki. Za sprawą Ewy Biegas, która mierzyła się już z tą rolą w Operze Bałtyckiej, fiaska nie było. Śpiewaczka udźwignęła wokalnie "galerniczą" partię, dowodząc swych szerokich umiejętności zarówno technicznych, jak wyrazowych. Jej pełny sopran brzmiał szczególnie pięknie w scenach dramatycznych, choć i w momentach lirycznych nie brakowało mu szlachetności. Aktorsko również oddała przekonująco tragedię bohaterki: na sposób "zachodni", ale z elementami dalekowschodniej wrażliwości, inspirując się być może pamiętną kobiecą rolą w filmie Rashómon Kurosawy. Bohaterki, która - i w tym niestety upatruję mankament - od początku jest dojrzałą kobietą, pod każdym względem. Zabrakło w jej interpretacji ewolucji od nieśmiałej dziewczyny do kochanki i matki.

Może pozostałe (z potrójnej obsady) odtwórczynie roli - Aleksandra Chacińska i Maria Mitrosz - odmalują ją pełniejszą paletą barw. Poza wychwalaną już Agnieszką Cząstką, pozostali wykonawcy też sprostali zadaniom - tak wokalnie, jak aktorsko: Pavlo Tolstoy, który w roli Pinkertona kolejny raz potwierdził swój nerw dramatyczny, Mariusz Godlewski jako Sharpless i Paweł Wunder jako Góro. Prowadzący muzycznie spektakl Tomasz Tokarczyk utrzymuje wyrównany, wysoki poziom - poprowadził orkiestrę z wyczuciem i, co nie mniej cenne, z uczuciem, a rozbudowana choreografia scen z udziałem chóru nie wpłynęła na szczęście niekorzystnie na jego brzmienie.

Spektakl Zawodzińskiego - ze swą nachalną i piękną czerwienią - przypomniał mi słynne pytanie Lady Makbet. Parafrazując: kto by się był spodziewał tyle krwi w tym motylu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji