Artykuły

Głos z nowego świata

Zacząć należałoby od zdarzenia najciekawszego, jakim jest zwykle wystawienie oryginalnego, współczesnego Widowiska dramatycznego w TV Teatrze Poważnym. Nie warto dyskutować, czy przygotowanie tego spektaklu pod zbliżające się święto 22 Lipca (o czym nas poinformowano w słowie wstępnym) ma sens, czy nie ma, współgra, czy nie współgra; w ogóle rymowanie się dzieł artystycznych ze świętami państwowymi nie wróży sukcesu. Raczej już podyskutować by można, czy dramat Zdzisława Skowrońskiego "Głos" rzeczywiście rozważa sprawę postępu wiedzy i ciągle niesytej myśli ludzkiej - jak to pięknie sugerował S. Treugutt - czy raczej sprawę niebezpieczeństwa i ryzyka badań atomowych, poświęcenia w imię nauki, bohaterstwa uczonych, grozy śmierci, w jej wersji "nieznanej", na której ciąży wizja Hiroshimy - no i wreszcie cel tych doświadczeń, ich obosieczne politycznie perspektywy.

Jeden z bohaterów dramatu Skowrońskiego, Japończyk - uczony, pragnie, aby imię jego po śmierci dołączone zostało do listy ofiar atomowych, odczytywanych corocznie w "dzień Hiroshimy". Tu mamy jeden z najgłębszych problemów, poruszonych przez autora. Czy badacz, zmarły od choroby popromiennej, jest historycznie biorąc (myślę tu o historii ludzkości, historii cywilizacji ludzkiej) - jedną z ofiar rozbić atomu? A więc i odwrotnie fezy ofiary Hiroshimy były nieuchronną ceną postępu cywilizacji ludzkiej? W "Głosie" cytuje się Einsteina, mówi się dużo pięknych i wzniosłych rzeczy. Dramat zamknięty jest znakomicie klamrą politycznej pointy-decyzji: komu służyć? i czy służyć? Bardziej mnie tu przekonuje gorzki sceptycyzm profesora (J. Warnecki), który rozumie całą pozorność "swobody wyboru", W znanym filmie "9 dni jednego roku" na ten sam temat, najbardziej wstrząsającą sceną jest rozmowa ojca z synem-uczonym. "Robiłeś bombę?", pyta ojciec. "Robiłem", odpowiada syn, uczony radziecki. Sposób mówienia o tych sprawach i styl filmu radzieckiego, przez swoją pośredniość i dyskrecję, mnie osobiście bardziej odpowiadał.

Skowroński i Antczak w realizacji przerysowali samą materię sztuki, wzięli jakby o ton za wysoko w zaostrzaniu, czysto teatralnym, jej ekspresji. Za wiele tu było przeraźliwej muzyki, ekspresyjnych ujęć kamerowych, szarpiącej nerwy po etyki przeraźliwości. Nie wiem, czy był to najwłaściwszy język dla powiedzenia tego, co sztuka mówi. Śmierć sama w sobie, każda śmierć jest dla człowieka czymś niepojętym i strasznym. Takie jest nasze odczuwanie, nawet w XX wieku. Śmierć, nieuchronna perspektywa każdego człowieka, jest czymś nieznanym, niepojętym, paraliżującym grozą. Śmierć wskutek nieznanych przyczyn popromiennych, przez samą "tajemniczość" okoliczności nie mu si być bardziej przeraźliwa, niż zwykła "śmierć Iwana Ilicza". Twórcy spektaklu położyli akcent i wyostrzyli ową grozę "nieznanego", zakładając, iż śmierć ta ma być przeraźliwsza od innych. Nie w tym rzecz. W poetyce spokojniejszej i dyskretniejszej problematyka sztuki zadziałałaby bardziej intelektualnie.

A jest to problematyka nieznana, świat nie rozstrzygniętych i nie opanowanych jeszcze przez żaden porządek filozoficzny pytań. Toteż przyznajmy, że dramat Zdzisława Skowrońskiego "Głos" jest utworem fascynującym, odważnym i mądrym w swych założeniach twórczych. Dramaturgia Skowrońskiego - zwłaszcza w jego telewizyjnych dziełach, "Mistrzu" i "Głosie", staje się zjawiskiem ze wszech miar interesującym. Porywa twórczym, odważnym, nieszablonowym sięganiem do świata współczesności, w jego intelektualnej materii, a nie zewnętrzno-propagandowych akcesoriach. Skowroński zawsze dociera do istotnych, złożonych spraw filozoficznych, do przeżyć nieznanych, do tajemnicy. A jednocześnie posiada doświadczenie rzemiosła, wyczucie i instynkt rasowego scenarzysty, umie to zbudować, wkomponować, spointować, niemalże "użytkowo" i politycznie. Trafia nieomylnie w złoty środek pomiędzy Scyllą a Charybdą. To jest dobre, śmiałe - a jednocześnie zręczne.

"Głos" był pierwszym od dłuższego czasu spektaklem wyreżyserowanym przez Jerzego Antczaka. Szkoda, objęcie naczelnych funkcji administracyjnych przez reżysera w TV łączy się z całkowitym niemal ograniczeniem jego pracy twórczej. Antczak jest jednym z najlepszych reżyserów TV. Czuło się tę rękę po klasie widowiska, które należy zaliczyć do najważniejszych w tym roku w dorobku TV. No i przede wszystkim Antczak wie co to jest obsada aktorska w TV. Janusz Warnecki, największa indywidualność TV ekranu, podobnie jak w "Mistrzu", stworzył ten spektakl dla widza, wyraził i przepoił swoją osobowością. Głęboki dla aktora ukłon, czapką do ziemi, po polsku. Wszystkie nie bezpieczne ekspresjonizmy i efekty tej wizji, dla której kształtu i stylu jeszcze sztuka współczesna nie wypracowała (od suchej relacji Hersey'a do subiektywizmu filmowego Resnais), scalił on, związał i uporządkował na planie ludzkich głębokich i dramatycznych, a przecie zdyscyplinowanych moralnie przeżyć mądrego, starego człowieka. Aktorstwo Warneckiego w tym spektaklu wymagałoby osobnego, fachowego studium. Na to mnie nie stać, jestem tylko zobowiązanym widzem. Obok niego syntetyczne, choć migawkowe, sylwetki stworzyli J. Barańska, H. Stankówna, Z. Zapasiewicz, A. Żarnecki, H. Borowski, R. Bacciarelli, W. Głąbik, J. Kaliszewski, W. Michnikowski, Z. Maciejewski i inni.

Przy wielu kapitalnych scenach, wykazujących zmysł dla nowych sytuacji i rekwizytów (np. "parlatorium telewizyjne" w szpitalu) całość, gdyby nie Warnecki, trochę by się rozpłynęła.

Niewiele miejsca pozostało na inne pozycje. Odnotujmy więc tylko w skrócie. W ramach II Festiwalu obejrzeliśmy kawałek dobrego teatru, tradycyjne nieco w stylu, ale świetnie wyreżyserowane przez E. Bonacką i sugestywnie zagrane przedstawienie "Kobiet z Niskavuori" fińskiej autorki Helia Wuolijoki. Znakomitą, pamiętną kreację stworzyła tu Hanna Małkowska w roli starej dziedziczki, matka rodu, i K. Chamiec. Mamy wielu wybitnych aktorów poza Warszawą, o których mało się wie. Było to, jak dotychczas, najdojrzalsze przedstawienie Festiwalu, przeniesione z łódzkiego Teatru im. S. Jaracza.

Żałosną, prymitywną bzdurę zaprezentowała, niestety, "Kobra" pt. "Zabiłem moją żonę" J.Tully, w reż. A. Konica. W tej naiwnej, niewybrednej przygrywce "komediowej" czekałem ciągle na jakąś pointę od której zacznie się sztuka, niespodzianka, pomysł... i stała się nią dopiero następująca po spektaklu świetna "Tele-reklama". Osobliwe, co? O innych pozycjach chyba już następnym razem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji