Artykuły

Teatr w ruinach

Kiedy czytam ostatnio w bardzo centralnych gazetach o bardzo odkrywczych "terenach" i "bazarach", żałuję, że w roku 1996 nie zgłosiłem naszego pomysłu na "teatr w ruinach" do urzędu patentowego - pisze Jacek Głomb, dyrektor Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy.

Kiedy dziesięć lat temu wyprowadzaliśmy w Legnicy teatr z naszego budynku, czyniliśmy to właściwie z dwóch powodów. Po pierwsze i najważniejsze dlatego, aby publiczność do teatru wróciła. Legnicki teatr był wówczas w kryzysie, grał o godzinie 7:15 bajki, wieczorami prawie w ogóle, nie było zespołu, technika była zdziesiątkowana. Wychodziliśmy więc z budynku, aby zaciekawić, zaintrygować, z wyjścia na spektakl uczynić - powiedzmy - fakt społeczny, wyprawę rodzinną, wycieczkę do starej hali fabrycznej, dawnych koszar. Te miejsca najczęściej były dotąd legniczanom kompletnie nieznane. Pamiętajmy, że do lutego 1993 roku stacjonowały tu wojska sowieckie, zawłaszczając potężną część miasta. Rosjanie, nawet po odwilży, bardzo niechętnie pozbywali się swoich włości, na przykład budynek teatru oddali dopiero w roku 1965, a zabytkową Akademię Rycerską w roku 1978, kompletnie ją zresztą dewastując. Z tego więc powodu tamte wyprawy do teatru były wyprawami w nieznane. Zespół, który zrealizował "Koriolana", był pierwszą polską grupą, która zdobyła dawne koszary pruskich grenadierów, za nami przyszła nasza publiczność.

Ale był jeszcze powód drugi, już bardziej osobisty, choć wspólny dla kilku osób, które wykreowały legnicki teatr, dla mnie, Małgorzaty Bulandy scenografa, Krzyśka Kopki, krytyka i reżysera, dla aktorów, którzy zaczęli tworzyć legnicką drużynę. Ten powód to była (i dalej jest) głęboka niechęć do pluszowych kotar i aksamitów, do zastawek i "kulis", do tej teatralnej tapety, która w połączeniu z nieograniczoną wyobraźnią architektów-dyletantów przemienia nasze teatralne budynki w domy towarowe, gdzie jest wszystko, łącznie z bezszelestnymi windami, nie ma natomiast tego podstawowego ducha teatru, zapachu teatru. Najlepszym przykładem jest - po remoncie - Teatr Polski we Wrocławiu.

Właśnie z tej niechęci do artystycznego kłamstwa zrodziły się nasze pierwsze pozasceniczne projekty: "Pasja" według Mieczysława Abramowicza w kościele Mariackim (kwiecień 1995), "Trzej Muszkieterowie" według Dumasa na zamkowym dziedzińcu (maj 1995), "Zły" według Tyrmanda w starej hali fabrycznej, gdzie Niemcy produkowali amunicję, a Rosjanie montowali czołgi - albo odwrotnie (maj 1996), "Młoda śmierć" w dyskotece, w której dochodziło do opisanych przez Grzegorza Nawrockiego zdarzeń (kwiecień 1997). Nie było w tym na początku żadnego planu, żadnej strategii, nie szło o to, aby epatować. Nie, po prostu uznaliśmy, że na tematy wyżej wymienione wolimy rozmawiać gdzie indziej, nie na normalnej scenie.

I rozmawialiśmy - "Pasja" objeździła pół Polski, "Zły" był najgłośniejszym spektaklem wczesnej Modrzejewskiej i też jeździł - w Warszawie zagraliśmy na przykład w Zakładach Ludwika Waryńskiego, o których Tyrmand pisze w swojej powieści. To gdzieś wtedy, w czasie podróży, zrodził się pomysł na "prawdziwe opowieści w prawdziwych miejscach". Na tożsamość historii opowiadanej z miejscem, gdzie opowiadamy. I tak powstawały następne pozasceniczne projekty: "Koriolan" według Szekspira (październik 1998), "Ballada o Zakaczawiu" Macieja Kowalewskiego, Krzysztofa Kopki i Jacka Głomba (październik 2000), "Hamlet, książę Danii" według Szekspira (marzec 2001).

O "Balladzie" pisano szeroko, przypomnę tylko, że do niedawna (ostatni spektakl odbył się 10 października 2003) graliśmy ją w od dwunastu lat nieczynnym Domu Kultury "Kolejarz", gdzie jeszcze wcześniej było kino, a po kinie odbywały się mecze bokserskie. "Kolejarz" to serce Zakaczawia, o którym spektakl opowiada, nie było więc wyboru, jeśli wierzy się w hasło "prawdziwe opowieści w prawdziwych miejscach". Ciekawsza była może kuchnia naszego grania. Ten dom kultury popada w ruinę, ta ruina jest własnością PKP, które też popadają w ruinę i chcą "Kolejarza" sprzedać. Miasto (Urząd) nie chce ruiny przejąć, bo ma dość swoich. I tak od pięciu lat trwa polka-galopka, a legnicki teatr właściwie półlegalnie grał od czasu do czasu "Balladę" i zupełnie nielegalnie chronił ten obiekt przez okrągły rok, żeby publiczność Zakaczawia nie wyszabrowała scenografii do Zakaczawia... Pół roku po naszym wycofaniu się z "Kolejarza" wybuchł w nim pożar, na szczęście sala widowiskowa ocalała, ale nikt już nie ma tam wstępu.

Rzecz to paradoksalna - strategia artystyczna Teatru Modrzejewskiej ściśle związana jest z polityką legnickiego magistratu. A raczej z brakiem tej polityki. W związku z tym, że miasto jest kiepsko zarządzane, ilość ruin wzrasta. Dlatego teatr może wybierać co lepszą ruinę i odnosić w niej sukcesy. To nie jest tylko żart.

Zakaczawie to dotąd najbardziej spektakularne doświadczenie dla naszego teatru. Bo przecież hasła "nowe przestrzenie dla teatru" nie rozumiem tylko jako realizacji projektów w innych niż scena miejscach. Równie ważna, jeśli nie ważniejsza, jest tutaj przestrzeń społeczna, czyli po prostu publiczność. Opowieść o Zakaczawiu spowodowała, że do teatru trafili ci, którzy nigdy w nim nie byli. To znaczy nie ci, którzy zawsze przychodzą, bo się interesują. Albo kochają teatr. Albo wypada, bo znajomi byli.

"Szpital Polonia" Pawła Kamzy (grudzień 2002) - próba opowiedzenia rzeczywistości Polski poprzez rzeczywistość prowincjonalnego szpitala ma też inną publiczność, choć jest w miarę klasycznym, bo z widownią na scenie, spektaklem. W Legnicy bardziej niż gdzie indziej szpitale chorują; jak nie przyjść na opowieść o nas samych?

Pewnie bardziej istotnym doświadczeniem był "Koriolan". Piszę "był", ponieważ tej nowej przestrzeni, którą legnicki teatr przywrócił miastu, czyli maneżu byłych koszar pruskich grenadierów już nie ma. Została przez obecnego właściciela zburzona. Decyzję o wyburzeniu wydał kanclerz pierwszej publicznej szkoły wyższej w Legnicy. To także paradoks historii. Dlaczego? Bo przeszkadzamy. Nasze granie w nowych przestrzeniach często wywołuje kontrowersje. Często działamy na granicy prawa, albowiem w naszej demokratycznej rzeczywistości nie sposób prowadzić teatru zgodnie z przepisami ppoż, bhp, nadzoru budowlanego (jeśli gra się poza sceną). Czasem prawo to przekraczamy, jeśli jesteśmy przekonani, że działamy w interesie społecznym.

Tak jest z naszą ostatnią "przestrzenną" interwencją. "Portową opowieść", naszą szekspirowską wariację (opartą na "Kupcu weneckim" i "Zimowej opowieści") skrojoną przez Pawła Kazmę (maj 2004) gramy od tej jesieni w zabytkowej hali magazynowej nieistniejącej już fabryki odzieżowej, którą właściciel kupił od syndyka masy upadłościowej. Ponieważ resztę fabryki kupiła firma "Americanos", hala stała się enklawą otoczoną cudzym terenem. Reszty można się domyśleć. "Americanos" zamknął przed nami bramy. Dopiero presja opinii publicznej (media!) i skuteczny pomysł dowożenia widzów (dwadzieścia pięć metrów tzw. drogi koniecznej!) autobusami spowodował, że daliśmy radę i przywróciliśmy miastu jeden z najpiękniejszych obiektów architektury przemysłowej dwudziestego wieku. I zostaniemy tam na dziesięć lat.

Nie przekraczamy przepisów dla ich przekraczania. Zawsze decydujące znaczenie ma uroda miejsca, naturalne scenografie, jakie miejsca te tworzą. Tutaj naprawdę pada deszcz, a w aktorstwie nie ma markowania, tutaj naprawdę aktor pada na betonową płytę w proch i pył. Nowe przestrzenie wymagają innego aktorstwa, innego sposobu poruszania się, innej artykulacji. Czasem z przestrzenią przegrywamy, częściej wygrywamy, bo nauczyliśmy się pokory wobec nowych przestrzeni. Nie kolonizujemy ich, ale przywracamy je społeczności, oswajamy z nimi publiczność. Robimy to w Legnicy, robimy to w Polsce, czasem dzięki tym projektom władza łaskawiej spogląda na jakąś ruinę i daruje jej życie. To chyba bardzo ważne, że teatr przekracza tu swoje granice i ma wpływ na rzeczywistość. To też bez wątpienia nowa przestrzeń dla teatru, ciągle nie wykorzystana - teatr, który zmienia rzeczywistość.

Tak było z decyzją o zagraniu współczesnej opowieści o św. Pawle-Szawle ("Szaweł" Roberta Urbańskiego, napisany na zamówienie teatru, kwiecień 2004) nie w kościele (co było pierwotną intencją), ale w zrujnowanym magazynie, gdzie słowa o bezgranicznej miłości brzmią tysiąc razy dotkliwiej. To nasze wspólne czytanie pierwszej wersji tekstu i głos aktorów zdecydowały o tej zamianie. Kiedy więc czytam skargi żyjących autorów na zmiany w tekście, na skróty, które ich ograniczają, uśmiecham się. W Legnicy w dziewięćdziesięciu procentach przypadków jest inaczej. W Legnicy powstają teksty pisane z inspiracji teatru, powstają w konkretnej sprawie i na konkretny zespół. Powstają razem z zespołem, razem z teatrem. Tekst musi służyć przedstawieniu - nie odwrotnie. Dlatego nie bardzo rozumiem dziś pojęcie teatru literackiego.

Taki sposób pojmowania roli teatru jest nam bardzo bliski: teatru który zmienia rzeczywistość, teatru, który wpływa na rzeczywistość. Dobrze jest, jeśli po spektaklu zostaje coś więcej niż kilka recenzji i zapis video. Ten społeczno-polityczny teatr reaguje na rzeczywistość, która go otacza, czasem komentuje ją dosłownie - w "Obywatelu M" Macieja Kowalewskiego (kwiecień 2002), już po premierze, dopisywaliśmy sceny inspirowane kolejnymi wyczynami prototypu naszego bohatera, "Szpital Polonia" powstał "poza kolejką" jako reakcja na absolutnie dramatyczną sytuację, w jakiej znalazła się legnicka służba zdrowia. Częściej rzeczywistość tę metaforyzujemy. I tak było z "Koriolanem".

Premierę "Koriolana" zagraliśmy 4 października 1998 roku w pruskich, a potem ruskich koszarach, tydzień przed wyborami samorządowymi, przyszli wszyscy, od lewa do prawa, nikt do siebie nic nie wziął. Szemrani politycy, o których mówił "Koriolan" to byli dla wszystkich ONI. Ale ta doraźność opowieści nie jest tu najważniejsza.

Ważne było miejsce i rzeczywistość. Koszary, które patrzyły na miasto. Legnica to zawsze było garnizonowe miasto. Pruscy grenadierzy, Wchrmacht, potem zwycięska Armia Czerwona. Armia, która już wyszła, ale zostawiła swoje ślady - napisy na murach, zdezelowane wyposażenie, stare szynele, prycze. Zderzenie rzeczywistości - barbarzyński Szekspir w koszarach barbarzyńskiej armii, która chciała podbić cały świat. To bardzo silne doświadczenie.

Nasza teatralna wędrówka trwa już ponad dziesięć lat - od małych, wiejskich kościółków, gdzie znowu inna publiczność pomaga aktorowi grającemu Jezusa w drodze krzyżowej, po gigantyczne hale fabryczne. To trudna wędrówka, każde miejsce to nowy świat, nowa rzeczywistość. Kiedy więc słyszę - od ludzi bardzo mądrych - że teatr nie powinien jeździć, że spektakle na tym tracą, głęboko się dziwię i właściwie żal mi tych, którzy tak mówią. Nasza wędrówka, społeczna wędrówka przez rzeczywistość jest - choć trudna - bardzo piękna i wierzę, że dla naszych widzów także ważna.

I jeszcze na koniec. Legnicki teatr siedemdziesiąt procent swoich przedstawień gra w swoim budynku, na normalnej scenie. Nie jest tak, jak twierdzą znawcy wszystkiego: "Po co Głombowi budynek, lepiej go mu odebrać i zrobić impresariat, gwiazdy z telewizji będą przyjeżdżały, a Głomb gwiazd nie zaprasza, bo się boi konkurencji". Reprezentant miejscowych elit stwierdził publicznie, że wróci do teatru, kiedy teatr wróci do teatru, do budynku.

Nie tylko chodzimy po ruinach. Fakt, że takie projekty lubimy (i media je podbijają), że to nasz charakter pisma, ale nie ma w tym epatowania, nie ma w tym mody. A jeśli już - to my pierwsi "uszyliśmy te garnitury". Kiedy czytam ostatnio w bardzo centralnych gazetach o bardzo odkrywczych "terenach" i "bazarach", żałuję, że w roku 1996 nie zgłosiłem naszego pomysłu na "teatr w ruinach" do urzędu patentowego. A już poważnie: nieznajomość prawa nie zwalnia z konieczności jego przestrzegania i - metaforyzując - dotyczy to także recenzentów teatralnych.

Na pierwszym miejscu jest idea - "Hamlet", którego zagrać mieliśmy w normalnych dekoracjach: stał się w czasie prób Hamletem w zrujnowanym, wypalonym obiekcie, bo taką rzeczywistość opowiadamy. To była konieczność, nie wybór. Tu wszelkie wątpliwości rozstrzygać musi idea. To ona uczyniła z obrotowej sceny głównego bohatera jednego z ostatnich naszych projektów, spektaklu "Wschody i zachody miasta", sztuki napisanej dla nas przez Roberta Urbańskiego (marzec 2003). Kiedy ogłosiłem, że pracujemy nad nową historią i opowiada ona dzieje miasta z perspektywy budynku teatru, częstą słyszałem: "A gdzie to będzie grane? Aha, w budynku teatru... Ale dlaczego? Bo opowiada historię budynku teatru... No, pewnie, nic pomyślałem". Takie są skutki mody, mody na legnicki teatr w ruinach.

Jacek Głomb - od roku 1992 dyrektor Teatru Dramatycznego w Legnicy.

Na zdjęciu: scena ze spektaklu "Szaweł".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji