Artykuły

Ach, gdzie są niegdysiejsze ścierki

Wróciwszy wieczorem z teatru, którego widownia oddana właśnie do użytku po gruntownym i długo oczekiwanym remoncie połyskiwała matową czerwienią ogromnych foteli, sięgnąłem po Hanemanna, stojącego w lewym górnym rogu sosnowego regału o lekko chropowatej fakturze, tuż obok opasłych i rozsypujących się już tomów Guntera Grassa, lakierowanych albumów dawnego Gdańska oraz zabłąkanych tu przypadkiem starych niemieckich atlasów anatomicznych, z których mama korzystała w czasie studiów, a które przywiozła ze swojego rodzinnego domu w Sławnie przy Armii Czerwonej (dziś - Gdańskiej) 19, gdzie jej rodzice wskutek dziejowej zawieruchy osiedli zaraz po wojnie, przejmując posiadłości uciekających w popłochu Niemców.

Powieść Stefana Chwina przyjemnie chłodziła mi dłonie swoją gładką i miękką, choć nie bardzo jeszcze zniszczoną okładką. Na tle głębokiej czerni, którą pokryta była krucha tektura mojego tandetnego wydania z 1995 roku, widniała niewyraźna reprodukcja obrazu Caspara Davida Friedricha Wschód księżyca nad morzem, przedstawiającego, jak wiadomo, trzy postaci siedzące niemal tyłem na olbrzymich głazach i spoglądające w kierunku dwóch żaglówek kołyszących się sennie na leniwej tafli szarosinego morza. Książka otworzyła mi się sama na stronicy 25, jak gdyby już wiedziała, że swojego losu nie uniknie i, choć na razie nienaruszona, za chwilę ulegnie brutalnemu gwałtowi czytelniczej penetracji, bezczelnemu aktowi ponownego przekartkowania. Wydało mi się, że do kartki przylgnęło parę włosków, ciemnych, krętych i niezbyt długich, ale nie - pochyliłem się z leciutką odrazą, jakbym zobaczył nieżywego ślimaka - to były tylko cieniutkie ślady automatycznego ołóweczka z twardym grafitem 0,5, z brązowawą obudową pofałdowaną regularnie przy koniuszku, by nie ślizgała się pod palcami.

Zacząłem czytać: "W szufladach, szafach i kredensach, na dnie skrzyń, kufrów i blaszanych pudełek, w schowkach i na strychach, na półkach i na etażerkach, w piwniczkach, w spiżarniach, na stołach i na parapetach rzeczy trzymane na wszelki wypadek i rzeczy używane z codzienną zaciekłością do szycia, przybijania, krojenia, polewania, przecinania, obierania i pisania, wszystkie te rzeczy czułe i szydercze, płynące w nieruchomej arce miasta razem z panią Stein, Hanemannem, panią Walmann, Anną, panem Kohlem, Alfredem Rotke, Stellą, Albertem Forsterem, panem Zimermannem, Albertem Posackiem, Hansem Wichmannem, Greiserem, panią Biernestein, Emilem Białkowskim, małżeństwem Schultzów, profesorem Ungerem, asystentem Retzem, Hermannem Rauschningiem, panem Lempke, Hildą Wirth, wszystkie te rzeczy szykowały się już do drogi".

Rozkoszując się bezpretensjonalnym wdziękiem tej posuwającej się niespiesznie prozy, z bólem utwierdzałem się w przekonaniu, że przedstawienie Izabelli Cywińskiej z panem Baką, panią Figurą, Dorotą Kolak, Wandą Neumann, panią Goetel, panią Kreft, małżeństwem Gordonów, Ryszardem Ronczewskim, Igorem Michalskim, panem Staniewskim, panem Krawczykiem, Krzysztofem Matuszewskim, Jarosławem Tyrańskim, panią Legut, panią Kaczyńską, kompozytorem Głowińskim, choreografem Misiurą, panem Moskalukiem, że całe to przedstawienie było po prostu beznadziejne.

Niepowtarzalna aura tej powieści o płaszczach, swetrach, prześcieradłach i ręcznikach okazała się dla teatru zabójcza. Nawet Cywińska, która przecież na ogół radzi sobie z adaptacjami prozy, nie odnalazła klucza do Chwinowego arcydzieła. Bo jakże śmiesznie i żenująco wypadła - na przykład - Joanna Bogacka, kiedy jako Pani Walmann wiła się w konwulsjach na tle mieszczańskiej trzydrzwiowej szafy, popiskując żałośnie z powodu rozstania z ukochanymi częściami garderoby. Jakże się miała ta scena do metafizycznego w swej drobiazgowości opisu narratora? Opisu, z którego dowiadujemy się nie tylko o tym, że "szafa, choć wyglądała na orzechową, orzechową wcale nie była, jej ściany zostały tylko oklejone orzechowym fornirem o żółtobrązowych słojach w Brombergu, w warsztacie Johanna Kneippa, nie tylko o tym, że szafa owa została kupiona w składzie Mullera na Breitgasse, ale także o jej zawartości oraz o tym, co czuła Pani Walmann, gdy z uciskiem w piersiach zanurzyła dłoń między chłodne białe płótna, kruche kwieciste kretony, miękkie flanele, luźne bawełny".

Cywińska, niestety, nie potrafi owijać w bawełnę tak jak Chwin, choć trzeba przyznać, że bardzo się starała. W swojej adaptacji pominęła niemal wszystkie wątki, w których mogłyby się czaić zalążki jakiejkolwiek akcji dramatycznej. Skupiła się na czystej kontemplacji, sądząc zapewne, że zbliży się w ten sposób do ducha oryginału. Zrezygnowała z sensacyjnej historii o narzeczonej Hanemanna, którą ten rozpoznał w topielicy podczas sekcji zwłok. Jedynym śladem tego wątku jest Biała Dama (Ewa Andruszkiewicz), pląsająca bezsensownie niby romantyczna zjawa. Z innych wątków także pozostały tylko strzępy. Najwyraźniej nie chodziło o opowiedzenie historii (Hanemanna, Niemców, Polaków), lecz o egzystencjalną zadumę nad przemijającym czasem, o teatralny ekwiwalent Chwinowego studium przedmiotu, o mistyczne rozpoznanie bytu samego w sobie i sam już nie wiem, o co jeszcze - dość, że ten ryzykowny eksperyment zaowocował serią długich, potwornie nudnych i nie klejących się w żadną całość scen. Grupa obdartusów z tobołami czeka na swój statek. Czekają, czekają, a my wraz z nimi - no, niech już wreszcie sobie popłyną. Smętna dzieweczka zawodzi rzewnie na skrzypcach, przechodząc powoli przez scenę, od jednej kulisy do drugiej - jakież to wzruszające! Stare baby rozkładają na targu staroci swoje rupiecie, a wśród nich Hanemann usiłuje sprzedać srebrną cukiernicę - i właśnie na tej cukiernicy skupiona jest uwaga widzów, bo przecież to ona zawiera całą tajemnicę bytu i zdaje się niemal świecić jakimś nadprzyrodzonym, monumentalnym światłem (i całe szczęście, bo oświetlenie spektaklu było wyjątkowo nieudane, gorsze niż w niejednym teatrze amatorskim). Potem przyjdą dwaj polscy bandyci, przepędzą baby, a Hanemannowi dadzą w mordę - co za brutale! Jakaś wieśniaczka (która później okaże się Hanką) snuje się mozolnie, noga za nogą, przez całą scenę (znowu od kulisy do kulisy), a w tle na ekranie wyświetlany jest morski brzeg. Morza szum, ptaków śpiew... i nuda, nuda, nuda. I nawet dzieci stające na głowie, żeby zabawić publiczność cyrkowymi sztuczkami, nie są w stanie niczego ożywić. Zasada melancholijnej kontemplacji dominuje niepodzielnie. Cywińska - w ślad za autorem - każde nam boleć nad losem stłuczonej filiżanki. "Niczego mi proszę pana/ Tak nie żal jak porcelany" - chciałoby się zaśpiewać, a skojarzenie to wydaje się całkiem na miejscu, bo Chwin lubi przecież wchodzić w literackie dialogi z Miłoszem (ostatnio ogłosił odpowiedź na jego "Traktat teologiczny").

Przedstawienie Cywińskiej wygląda miejscami na niezamierzoną parodię teatru Krystiana Lupy. Spowolniony czas, celebrowane sytuacje, introwertyczne monologi głównego bohatera - to oczywiście podobieństwa czysto zewnętrzne. A jednak prowokują one do pytania, czy Lupa wycisnąłby coś z Hanemanna. Nie wiem. Z pewnością, jak w adaptacjach prozy Bernharda czy Musila, wyodrębniłby głos narratora, którego u Cywińskiej szukać próżno. Bez wątpienia, skonstruowałby spektakl z właściwym sobie wyczuciem rytmu i czasu, a takiego wyczucia Cywińska nie zdradza choćby w stopniu elementarnym. Starałby się na pewno wydobyć z powieści humor i komizm (o ile to możliwe), stawiając bohaterów w sytuacjach tragifarsowych. Gdańskie przedstawienie jest natomiast śmiertelnie poważne, wzniosłe, patetyczne, by nie rzec - nabzdyczone i naburmuszone. Nie ma tu żadnego luzu, dystansu, chwili oddechu. Cywińska chce nas chwycić za gardło, przycisnąć i potrząsać nieprzerwanie do samego końca. Ale od tego potrząsania robi się niedobrze i trudno opanować odruch wymiotny.

Najgorsze jest jednak to, że bohaterowie tego przedstawienia nie wchodzą ze sobą w żadne relacje. Po scenie błąka się gromada drętwych postaci. Wszystkie są blade i nijakie. Coś tam mamroczą od czasu do czasu, ale niewiele da się o nich powiedzieć. Rodzina powieściowego narratora (Matka - Dorota Kolak, Ojciec - Mirosław Krawczyk, mały Piotr - Michał Jaworski) jest całkowicie bezpłciowa, pozbawiona wyrazu, oblepiona lukrem jak na świętym obrazku. A przecież cóż może być bardziej atrakcyjnego dla teatru niż wniknięcie w materię rodzinnych napięć, stosunków, emocji? Cywińska ma zresztą tego świadomość, skoro tak wyraziście potrafiła nakreślić rodzinne relacje w telewizyjnej Bożej podszewce. Czyżby Hanemann nie dawał ku temu okazji?

Niemniej drętwy od pozostałych jest sam tytułowy bohater. To zdecydowanie najgorsza rola w dorobku Mirosława Baki. Nie znalazł on na Hanemanna jakiegokolwiek sposobu. Stoi zagubiony, anemiczny, najwyraźniej nie wie, co ma ze sobą zrobić. Bo też prawdę mówiąc, nie dano mu żadnych szans. Ponieważ akcja dramatyczna została ograniczona do minimum, aktor niewiele ma okazji do zbudowania roli w sytuacjach prawdziwego dialogu, w żywej konfrontacji z partnerami. Jakieś pozory rozmów, które prowadzi Hanemann - na przykład z Panem J. (w tej roli beznamiętny i jak gdyby nieobecny Krzysztof Gordon) - są tak niezborne, rozlazłe i pozbawione polotu, że aktorowi trudno wydobyć cokolwiek z kreowanej postaci. Przykro było patrzeć, jak Baka - aktor utalentowany, z licznymi osiągnięciami - kapituluje w zmaganiach z Chwinowym bohaterem. Raz tylko, w scenie sprzeczki z Ubekiem (Jarosław Tyrański) udało mu się przemycić do roli rys bardziej dynamiczny, ludzki, wiarygodny. W pozostałych momentach grzązł w ponurej posągowości, w namaszczonym bełkocie. Wydało mi się nawet w pewnej chwili, że aktor (z rozpaczy?) porzuca swoją rolę i wciela się w Hamleta - tego samego, którego zagrał przed kilku laty w gdańskiej inscenizacji Krzysztofa Nazara. Jeden z górnolotnych monologów Hanemanna (bodajże o jakimś ziarenku w szczelinie podłogi) brzmi w ustach Baki niemal tak samo jak Szekspirowskie Być albo nie być. Przedstawienie Nazara przypominało mi się także z innego powodu: tak jak tam bez przerwy opuszczano i podnoszono olbrzymią kratę oddzielającą scenę od proscenium, tak tutaj co chwilę ląduje monumentalny, siatkowaty ekran, odcinając wnętrze kamienicy (w głębi sceny) i przenosząc akcję w przestrzeń otwartą. Zabieg to irytująco namolny i prymitywny.

Zakrojona z rozmachem kampania reklamowa spektaklu głosiła, że gwiazdą numer jeden będzie Katarzyna Figura, wracająca po kilkunastu filmowych latach na deski sceniczne. Z rozmaitych przedpremierowych wywiadów wynikało, że rola służącej Hanki ma być dla Figury szansą na przezwyciężenie krzywdzącego stereotypu seksbomby, który nie wiedzieć dlaczego przylgnął do tej wszechstronnie uzdolnionej aktorki dramatycznej. Nic takiego się jednak nie stało. Figura nie pozbyła się swojej gęby (ani pupy). Jej Hanka wnosi do spektaklu powiew stęchłego erotyzmu. Nie jest to bynajmniej erotyzm spod znaku 0-700, nie jest to sex appeal w stylu Marilyn Monroe. To powab Reymontowskiej Jagny, a raczej Sienkiewiczowskiej Horpyny - bo przecież Hanka jest Ukrainką, co manifestuje bez przerwy, wyśpiewując wniebogłosy ukraińskie dumki (Boże, ileż w tym śpiewie nut fałszywych a dźwięków grubych, uszom nieprzyjaznych!). Hanka sprawia wrażenie umysłowo ociężałej. Ciężko, po plebejsku wygina swe nieszczelnie odziane ciało, jakby nie do końca panowała nad własnymi odruchami. Wzrok ma tępy i prostacki, choć potrafi spoglądać z lubieżnością. Najbardziej ożywia się w scenie, w której przygotowując kąpiel dla przygarniętego chłopca, usiłuje ściągnąć mu majtki. Chłopak broni się dzielnie, a w Hance aż kipi z podniecenia. Widząc jej zapał pomyślałem nawet, że szykuje się wspólna kąpiel - ale to przecież temat na osobną adaptację.

Hanka miała być, jak rozumiem, tragiczna czy choćby tylko wzruszająca (wraca wszak z obozu, tęskni za ojczyzną i nie potrafi pogodzić się ze światem). W interpretacji Figury jest jednak zbyt toporna i jednowymiarowa, by mogła wzbudzać w widzach coś więcej nad zniecierpliwienie. Nawet scena samobójstwa (udaremnionego zresztą) nie wywiera większego wrażenia. Hanka otwiera piekarnik i wpatruje się w jego wnętrze. W powietrzu wibruje cerkiewna muzyka, a ona patrzy i patrzy - ale napięcie jakoś nie rośnie. Trwa to całą wieczność, bez końca - chyba po to, by przypomniał nam się stary film Kieślowskiego pod takim właśnie tytułem, gdzie inna seksbomba polskiego kina, Grażyna Szapołowska, odegrała scenę niemal identyczną. Tylko że tam wrażenie było większe, bo ruchome oko kamery podążało za wzrokiem bohaterki, zbliżało się do piekarnikowej jamy, tonąc ostatecznie w czarnej czeluści. W teatrze jest to efekt nie do podrobienia. Dlatego gdy Hanka w końcu padła na podłogę, odetchnąłem z ulgą, łudząc się przez moment, że Cywińska, wbrew Chwinowi, nie każe jej już wskrzeszać.

Nie udało się to przedstawienie pod żadnym względem. Jest nudne, rozlazłe, źle zagrane, a w dodatku nie ma nic ważnego do powiedzenia. Są tu jakieś odpryski modnych i chodliwych od dawna wątków polsko-niemieckich, jakieś echa sztandarowych tematów z dziedziny kulturowego pogranicza, ale wszystko to - samo w sobie jakże już ograne - ginie w szarej magmie inscenizacyjnego chaosu. Pozostaje zaś, o zgrozo, żenująca elegia na cześć bawełny i porcelany.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji