Artykuły

Na szczycie

O czym marzy dziew­czyna na szczycie drapacza chmur? O miłości? Czasami. O seksie? Znacznie chętniej. O pieniądzach? Prawie zawsze. Ale najczęściej - o samobójczym skoku w dół. Tyle mniej więcej wynika z płaskiej jak dach wieżowca sztuki "Po deszczu". Pra­cownicy wielkiej korporacji gramolą się potajemnie na dach - jedyne miej­sce, gdzie można zapalić. Przeżywają tu egzystencjalne rozterki, wikłają się w towarzyskie koterie, erotyczne związki i zawodowe sojusze. I niemal wszystkich prześladuje natrętna myśl o rzuceniu się w dół, a przynajmniej o zrzuceniu szefa. Oto tragiczna sytu­acja dzisiejszego człowieka - ofiary bezdusznych firm odbierających wol­ność (palenia), unifikujących, wymagających posłuszeństwa i doprowadzających pracowników na skraj przepaści! Oto porażająca diagnoza naszych czasów: im wyżej wejdziesz, tym bole­śniej spadniesz. Oto odwieczna mą­drość mitu o Ikarze.

Ironizuję, a problem jest poważny. Nie będę tu powtarzał truizmów o społecznej szkodliwości bezrobocia czy o zgubnych skutkach pracoholi­zmu (są to dwie strony tego samego medalu). Presję Wielkiego Pracodaw­cy czuje się wszędzie. Wszędzie też spotkać można ludzi ulegających terrorowi gry pod tytułem "oddany pracownik" - od prezesów umierających na zawał w prywatnych klinikach, po magazynierów kaszlących chórem w tramwajach, wystrzegających się jak ognia poczciwego L-4. To cena przemian ustrojowych - nieuchron­na, choć coraz trudniejsza do wytrzy­mania. (Całe szczęście, że Redakcja "Teatru" pozwala jeszcze czasem spóź­niać się z recenzją.)

Ale "Po deszczu" o tym wszystkim nie mówi - a szkoda. "Po deszczu" nie mó­wi w zasadzie o niczym. Zamiast obrazu ludzi uwikłanych w szaleńcze tryby "firmowych" mechanizmów, oglądamy tu co najwyżej garstkę szaleńców w fir­mowych uniformach. Zamiast studium wyobcowania i zniewolenia pracą, widzimy zniewalająco naiwnych ćwierć­inteligentów, którym obca jest sztuka introspekcji. Życiowe rozterki tych ludzi niewiele mają wspólnego z ich pra­cą. Komuś umarła żona, ktoś nie może się zakochać, ktoś inny słyszy dziwne głosy. Te strzępki ludzkich historii nie układają się w żadną opowieść, nic z nich - w sensie dramaturgicznym - nie wynika. A ileż niezwykłych rzeczy mogłoby się dziać na tym dachu - jedy­nej enklawie wolności! Sergi Belbel nie wykorzystuje tylu wspaniałych możli­wości, jakie daje ten pomysł. Bohate­rowie "Po deszczu" sprawiają wrażenie, że na dachu (na krawędzi) znaleźli się zupełnie przypadkowo, a ich nachalnie eksponowane skłonności samobójcze są niczym więcej niż ilustracją odkryw­czej tezy: życie (zawodowe i nie tylko) jest ciężkie. Rozumiem, że w drama­turgii panuje kryzys, ale po co, u diabla, brać się za tak żenujące sztuczydła, które pod pozorami głębi społecznej problematyki przemycają pseudoegzystencjalny bełkot?

Anna Augustynowicz nie pomaga aktorom w trudnym zadaniu grania papierowych postaci. Powstrzymuje ich, co prawda, przed kuszącą w ta­kiej sytuacji szarżą, ale chyba nie pod­suwa skutecznych sposobów na usta­lenie relacji między bohaterami. W ogóle zresztą unika reżyserskich "pomysłów" czy inscenizacyjnych "chwytów".

Spośród grupy aktorów bladych i nijakich wyróżnia się Joanna Kreft-Baka w roli Szatynki - postaci tajemni­czej, introwertycznej, obdarzonej wewnętrzną siłą. Gdyby nie fakt, że cała ta postać - wraz ze swoją tajemniczo­ścią - nie wnosi do sztuki większego sensu i nie jest wytworem literackiego geniuszu, uznałbym kreację Kreft-Baki za ważną w jej karierze. Niestety - jest to, jak się wydaje, gra niewarta świeczki. Dobre wrażenie robi bez­pretensjonalna Tamara Arciuch-Szyc jako lekko świrnięta Ruda. Dorota Kolak w roli apodyktycznej Dyrektorki nadużywa wypracowanego z dawna wizerunku "mocnej kobiety". Brak tej roli cieniowania i, miejscami, dobrego smaku. Ciąży nad nią serialowy duch szefowej Radia Romans.

O tym, co naprawdę znaczy spaść ze szczytu, opowiada sztuka Ursa Widmera "Top dogs". Ten dramat o wyrzuconych na bruk pracownikach, którzy zdołali wspiąć się na najwyższe stopnie zawodowej kariery, ma dwie cechy, które czynią go atrakcyjnym dla teatrów: jest jednocześnie aktualny i uniwersalny (doczekał się zresztą realizacji w Teatrze Telewizji, otrzymał też nagrodę stacji 3 SAT). Aktualny, bo mówi o dotykającym nas coraz wyraźniej pędzie do zawodowego sukcesu, przysłaniającym inne wartości i aspekty życia. Uniwersalny, bo pokazuje pułapki ludzkiego samozakłamania. Bohaterowie spotykają się w ośrodku terapeutycznym dla bezrobotnych, gdzie uczą się docierania do własnych emocji, zrzucania władczo uśmiechniętej maski "człowieka sukcesu", przebudowywania relacji z otoczeniem. W ośrodku tym jednak nie ma terapeuty, kogoś, kto kierowałby procesem swoistej resocjalizacji. Jest to, można powiedzieć, rodzaj "samopomocy". Rolę terapeuty podejmują na zmianę sami pacjenci (co za okropne słowo!) i odgrywają ją z wielką gorliwością. Maria Mielników jako władcza Susanne Wrage to wcielenie prawdziwie demonicznej terapeutki-wampira, bardziej przerażającej niż bezrozumne "piczki-terapeuciczki" z najnowszej powieści Jerzego Pilcha. Bo celem Widmera nie było, jak sądzę, realistyczne przedstawienie jakiegokolwiek ośrodka i stosowanych w nim metod psychoterapii grupowej, lecz stworzenie sytuacji modelowej, ukazującej dwuznaczność działania zarówno wielkich korporacji, jak i wszelkich organizacji niosących pomoc życiowym rozbitkom. Bohaterowie poznają bowiem nie tylko zbawienną prawdę o sobie, lecz także - sposoby prawidłowego chodzenia charakteryzującego ludzi silnych i pewnych siebie, a więc mile widzianych przez pracodawców. (W tym epizodzie ciekawie wypadł Jacek Labijak, choć nie zapomnę Jana Peszka w spektaklu telewizyjnym.) Obok samopoznania jest tu więc tresura, obok interpretacji zachowań -narzucanie zachowań pożądanych i jedynie słusznych. A trzeba jeszcze pamiętać, że w ośrodku owym - pod szumną nazwą New Challenge Company - bohaterowie przebywają na koszt firm, które wyrzuciły ich z pracy. Dwuznaczną wymowę sztuki dostrzegł Piotr Bratkowski, zastanawiając się, "czy psychoterapia ma im (bohaterom) pomóc odnaleźć się w nowej sytuacji, znaleźć nowe treści, uświadamiające, że życie kończy się na karierze? Czy przeciwnie - ma usunąć z ich osobowości to, co z punktu widzenia korporacji jest defektem w owej karierze szkodzącym? Czy zatem mają się wzbogacić duchowo, czy jeszcze bardziej zredukować?".

Oczywiście sztukę tę można czytać jako satyrę na psychoterapeutyczną inżynierię dusz. (Czyżby w literaturze odżywały antypsychiatryczne klimaty? Świadczyć by o tym mogła wspomniana już, znakomita powieść Pilcha "Pod mocnym aniołem") Reżyser - Bartłomiej Wyszomirski - czasami podąża tym tropem. Uczestnikom terapii każe zachowywać się jak automaty, mechanicznie wykonywać polecenia, na komendę jeść, witać się i rozmawiać, a nawet brać udział w dziwacznym, rytualnym tańcu manekinów. Trochę to za bardzo łopatologiczne. Aurę represyjności ośrodka New Challenge można było zasugerować bardziej subtelnie, bez uciekania się do tak wyrazistych, hiperbolicznych zabiegów teatralnych. Tym bardziej że w dramacie Widmera najciekawszy wydaje się nie represyjny, lecz ocalający, pozytywny wymiar psychoterapii. Ten wymiar w spektaklu Wyszomirskiego jest zresztą dobrze widoczny. Bohaterowie, początkowo hardzi i zgrywający "pewniaków", zaczynają "pękać", otwierać się, przyznawać (głównie sami przed sobą) do klęski. Mężczyzna, który jeszcze przed chwilą z dumą opowiadał o swoim nowym, luksusowym samochodzie, oświadcza nagle, że nie przejechał nim ani kilometra, bo kupił go w dniu, w którym stracił pracę, a wówczas stracił także chęć do czegokolwiek. Przestał wreszcie udawać, zrozumiał, że jest na dnie. Ale teraz przynajmniej ma się od czego odbić. Dwoje bohaterów w klasycznej psychodramie odgrywa scenę małżeńską - on wciela się w swoją żonę, ona we własnego męża. Bardzo szybko zaczyna narastać agresja. Obydwoje parodiują swoich współmałżonków z dziką satysfakcją, czyniąc z nich prawdziwe bestie. Oprócz satysfakcji zyskują coś cenniejszego - mogą wreszcie spojrzeć na siebie oczami "przeciwnika". Najbardziej poruszająca jest jednak scena, w której miękki i potulny pan Krause odgrywa swojego szefa i sam siebie zwalnia z pracy. Tłumiona latami autoagresja znajduje tu nagle upust. Na tych kilka chwil Krause przestaje popłakiwać i zaczyna krzyczeć, wkładając w usta szefa najgorsze inwektywy pod własnym adresem. Wyrzuca sobie ślamazarność, brak charakteru, brak inicjatywy w łóżku (gdy stracił pracę, rzuciła go żona). Kiedy się uspokoi, będzie o tym myślał ze zdziwieniem i zażenowaniem. Ale korzyści z tej scenki mogą być ogromne. Po pierwsze - Krause uświadomił sobie, co naprawdę czuje sam do siebie. Po drugie - w swojej rozmemłanej duszy odnalazł uśpiony od dawna głos: męski, twardy, stanowczy.

Pan Krause to bardzo udana rola Zbigniewa Olszewskiego, inna od granych przez niego, na ogół półgłówków, jednowymiarowych "prawdziwych facetów". Olszewski, aktor słusznej postury, przekonująco zagrał człowieka słabego, złamanego, w którym jednak emocje aż kipią.

Praktykujący psychoterapeuta powiedziałby pewnie, że "przypadki ludzkie" w "Top dogs" są za bardzo podręcznikowe, a przebieg terapii - niewiarygodny, bo zbyt łatwy i szybki. Nie chodzi tu jednak, powtórzmy, o wierność realiom. "Top dogs" pokazuje -z konieczności na skróty - niebezpieczeństwo redukcji życia do jednego wymiaru. A jeśli komuś się wydaje, że z opowiedzianą w sztuce historią nie ma nic wspólnego, że dotyczy ona wyłącznie wąskiej grupy biznesmenów z samego szczytu - niech lepiej już dzisiaj pomyśli o terapii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji