Artykuły

Krytyk z lustrem: Tu jest Polska

1. Sala Teatru Wybrzeże wypełniona jest po brzegi: prapremiera i to - zdaje się - półoficjalna. Pozwolili na cztery czy pięć przedstawień przed wakacjami, żeby zobaczyć, jakie będą reakcje. Tak mi ktoś mówił, ale może to nieprawda: praktyka grania kilku spektakli wyprzedzających formalną premierą jest ostatnio dosyć powszechna. (Dopiero później dowiem się od Stanisława Michalskiego, jakie spory i dyskusje poprzedziły realizację Stąd do Ameryki; wszystkie strony poczuły się obrażone: Partia, Solidarność, Kościół; wspaniała aktorka gdańska, od lat związana z opozycją, odmówiła udziału w przedstawieniu, czego prawdę mówiąc - do końca nie rozumiem.)

Siedzimy w duchocie, wachlujemy się programami: sporo gdańszczan o znanych twarzach, krewni i znajomi królika, środowisko; tu i ówdzie mignie postać kogoś z Warszawy, z Krakowa. Zjechali się jak rzadko. Przeczucie? Nadzieja na wydarzenie? Fama? Od czasu do czasu ktoś kiwa z daleka. Do diabła, w antrakcie trzeba będzie się przywitać i porozmawiać.

Niepokoję się, czekam. Scenę zasłania żelazna kurtyna. Co będzie, gdy się podniesie, jakie myśli, słowa, stwory i obrazy wyskoczą z tej teatralnej puszki Pandory? Oglądanie przedstawień od jakiegoś czasu mnie brzydzi i nudzi, prawie nie ruszam się z Warszawy, a i u siebie mało gdzie chodzę. Coraz trudniej wytrzymać w teatrze, coraz większe poczucie pustki, absurdu. A teraz? Przez chwilę myślę, żeby już było po wszystkim, żeby tylko za długo się nie męczyć.

2. Przygnało mnie do Gdańska akurat tego, a nie innego dnia, przez przypadek; jest niedziela, 19 czerwca. Ta data pojawiała się w środkach przekazu od dobrych kilku miesięcy. Rozradowana para młodych Polaków z dzieckiem spoglądała z plakatów rozwieszonych na słupach, płotach, w oknach wystawowych. Powtarzano: to nie głosowanie jak dawniej, to wybory. W ciągu tej niedzieli w rozmowach gdańskich przewija się trochę dowcipów na ten temat, ale i rozmowy, i dowcipy wydają mi się zużyte. Męczą mnie, uciekam od nich. Co za absurd: przyjechać do Gdańska i odprawiać ten sam co w Warszawie chocholi taniec impotentów, duchowe hocki-klocki. Gmeramy wciąż w tych samych słowach, opiniach, ideach - już siódmy rok.

Łażę leniwie po sparzonym czerwcowym upałem mieście, przystaję przy miejscach symbolicznych (ostatni raz byłem w Gdańsku grubo przed Sierpniem), ocieram się raz po raz o wzmocnione, wyelegantowane patrole; myślę sobie na przekór wszystkiemu, także na przekór tej demonstracji, co wyległa w południe ze świętej Brygidy, że Gdańsk przypomina mi Gandawę i że chciałbym jeszcze kiedyś w życiu do Gandawy pojechać (gombrowiczowskie pozy, choć w środku bulgocze bezsilny gniew i polski sentymentalizm; żurawie sterczące nad stocznią, trzy krzyże, "Który skrzywdziłeś" i tak dalej; a tu, zobacz - mówi mój gdański cicerone - papież odprawiał mszę; w tamtym bloku mieszka...).

Zarazem myślę, że przecież będąc jesienią ubiegłego roku w Gandawie i w paru jeszcze miastach tak zwanego Zachodu, żyjąc tam, w kilku różnych krajach przez kilka tygodni, chciałem jak najśpieszniej wrócić do Polski. Przecież wtedy latałem jak głupi, żeby kupić Herald Tribune, sylabizowałem doniesienia z Polski w Le Soir, w paryskim mieszkaniu oddanym mi na czas pobytu przez zaprzyjaźnioną Francuzkę nastawiałem radio na polski program; w kiosku z prasą na aacheńskim dworcu kolejowym kupowałem za półtorej marki numery Trybudy Ludu, bo to była jedyna dostępna gazeta z PRL-u.

Kiedy na początku listopada wróciłem do kraju, poczułem, że na nowo ogarnia mnie znajomy stan. zniechęcenia. I że to jest to, czego mi najbardziej brakowało w Paryżu, Brukseli, Amsterdamie. Hassliebe; romans z ojczyzną.

Włócząc się po Gdańsku w niedzielę, 19 czerwca, myślę o moich prywatnych wyborach, o wyborach moich przyjaciół, mojego pokolenia, moich współrodaków: dlaczego jestem raczej tu niż gdziekolwiek indziej? (To niczego nie tłumaczy, ale gdy miałem się po raz pierwszy zobaczyć z pewnym pisarzem emigracyjnym, sądziłem, że on będzie mówił, a ja będę słuchał. Spotkaliśmy się na Wyspie św. Ludwika, pod Biblioteką Polską. Poszliśmy do pobliskiego bistra, siedliśmy i wszystko się odwróciło - on słuchał, a ja mówiłem, co słychać w Warszawie, jakie książki wyszły w PIW-ie, jak prosperuje Twórczość, czy możesz mi przysłać to pismo, te książkę, tamto wydawnictwo... I tak przez dwie godziny. Kawafis powiada: nowych nie znajdziesz krain ani innego morza; to miasto pójdzie za tobą. Patrzyłem na pisarza i myślałem, że z Polski nie można wyjechać, choć wędrując po koślawych chodnikach, czując na co codzień fizyczny ból istnienia tutaj niczego innego się nie pragnie. A gdy przy idzie co do czego - nie można.)

(Pan, Adziku, pisze, że nasze pokolenie zostało wyjątkowo dotknięte doświadczeniem emigracji, a większość Pańskich gdańskich przyjaciół mieszka dziś w Detroit, Toronto, Chicago czy Londynie. "Ale przecież - dodaje Pan - nie wyjechali wszyscy. Nie wyjechaliśmy my - którzy wystawiamy tę sztukę i widzowie, którzy ją oglądają. Nie wyjechałem i ja, który napisałem Stąd do Ameryki. Wszyscy jesteśmy nadal tu".

Zdaje Pan sobie jednak sprawę, podobnie jak ja, że nasze wybory - Pańskie, moje, naszych coraz mniej licznych przyjaciół, którzy dzień po dniu ubywają - są w gruncie rzeczy niemożliwe do wytłumaczenia. I że to my, którzy zostajemy, tłumaczymy się przed tymi, którzy wyjechali, wyjeżdżają albo za chwilę wyjadą. Niezrozumiałe dziwactwo.)

3. Jednak nie przypuszczałem, że na zakończenie tego wieczoru wstanę z miejsca; klaskałem stojąc, mimo że kolega Ż., znany krytyk gdański, dogadywał z tylnego rzędu, iż zasłaniam mu widok. Ostatni raz podobne manifestacje zdarzały mi się w okresie stanu wojennego. Ale teraz chodziło o coś innego niż wtedy. Nie bardzo miałem ochotę zastanowić się, czy to, co obejrzałem, jest dobre czy złe; kategorie artystyczne i miary krytyczne przestały się liczyć, jakby mi ktoś odjął zawodowe zwyrodnienie wrażeń i emocji. Wiedziałem jedno: że jestem świadkiem zdarzenia teatralnego, może najważniejszego od kilku sezonów; i że w tym wypadku gotów jestem ponieść nawet ryzyko przeinwestowania. Dotknięto mnie głęboko. Ile razy mieliście ostatnio to poczucie, że wychodzi się z teatru i nie wiadomo, co ze sobą zrobić: nosi was, chcielibyście mówić i milczeć jednocześnie. Ile razy zdarzyło się coś takiego w naszym zimnym jak żaba życiu teatralnym?

Władysław Zawistowski - autor, Mikołaj Grabowski - reżyser i wspaniale dysponowany zespół "Wybrzeża wystawili na scenie lustro, w którym tak naprawdę może się przejrzeć tylko pokolenie trzydziesto-czterdziestolatków. Myślę o ludziach, dla których centralnym doświadczeniem biograficznym był Sierpień, ze wszystkimi swoimi konsekwencjami aż po stan wojenny włącznie. Inni może przejdą obok gdańskiego spektaklu obojętnie, Bóg z nimi. Dla nas to jest wstrząs: tu się mówi o naszych sprawach, naszym jeżykiem. Nie trzeba uciekać się do wymyślnych metafor, historycznych kostiumów, aluzyjnych przebrań, nie - jest nareszcie prawdziwy świat, prawdziwy, także gdy idzie o jego skłamanie, legendy. Patrzę na scenę i myślę, że nie dalej niż wczoraj uczestniczyłem w takiej samej rozmowie, piłem te sama wódkę, histerycznie wspominałem karnawał i tak samo jak ci na scenie piętrowo przeklinałem, popadałem w desperację, lizałem rany. Zawistowski napisał Stracone złudzenia naszej generacji, stracone złudzenia, które są zarazem kroniką nadziei, demistyfikacją patosu, odkryciem błazeństwa, zapisem codziennej wytrwałości i codziennej słabości. Nade wszystko zaś są sprawozdaniem z rozpadu pokolenia i społeczeństwa, rozpadu całkiem dosłownego, bo polegającego na fizycznym ubywaniu cząstek. Lista tych, którzy wyjechali, brzmi w sztuce Zawistowskiego jak apel poległych; albo przewrotnie - jak dedykacja z III Części Dziadów, tyle tylko że tu szyderczo odwrócona. Jadowita aluzja.

4. Scena jest pusta, ogołocona ze wszystkiego, ujawnia swoje kulisy, brudy, zaplecze; teatr bez teatru. Po bokach i w głębi szwendają się ludzie w roboczych kombinezonach i kaskach: ni to brygadierzy sceny, ni to robotnicy z Wyzwolenia. Wtaczają i wytaczają platformy na kółkach; na platformach syntetycznie zarysowane wnętrza: typowe polskie M-ileś, klub studencki, pokój w KW, biuro prasowe Solidarności, szykowna knajpa w guście gdyńskiego Maxime'a. Platformy-mansjony istnieją niejako w kontraście z pustą przestrzenią: to jakby komórki czy celki, w których toczy się polskie życie, przeciwstawione jakimś nieobjętym placom, martwym ulicom, wyludnionym miastom. Światło jest zawsze mroczne, szare; ludzie i wnętrza roztapiają się w cieniu. W końcu zostanie tylko pustka - przestrzenna metafora Polski.

W takiej oto przestrzeni zmierzającej ku nicości opowiadana jest historia pokolenia; ściślej - historia pary pokazana na tle historii młodej inteligencji, to wszystko zaś razem zostało zanurzone w nurcie wydarzeń z najnowszej historii PRL-u: lata 1978-1987. Każdy fragment tego świata - biografia prywatna, pokoleniowa i społeczna - podlega rozpadowi: nieudane małżeństwo, nieudana młodość, nieudany zryw. Jedyne, co można zrobić, to wyjechać. Postaci jedna po drugiej znikają, W finale widzowie patrzą na niebyt wypełniający pudło sceny.

5. Rzecz dzieje się w Gdańsku i gdańskie aluzje odgrywają w przedstawieniu pewną rolę; nie na tyle jednak, żeby zamienić opowieść w hermetyczny, środowiskowy szyfrogram. Oto grupa młodych: studentów, świeżo upieczonych pracowników naukowych, artystów. Jest rok 1978; PRL pod rządami Gierka zbliża się do granicy absurdu; króluje dwójmy sienie i konformizm: swoje się wie, ale trzeba przecież jakoś się urządzić; nawet działacz młodzieżowy - charakterystyczny byczek w garniturze pod krawatem - jest raczej karierowiczem niż ideowcem. Ktoś z tych młodych chce spokojnie studiować, ktoś inny robi doktorat i ma szansę na zagraniczne stypendium. Fałszywy krok może tu zamknąć wszelkie perspektywy. Zarazem jest to czas, w którym rzeczywistość pęka: rok 1976 stanowi cezurę. Powstał już KOR, rodzą się pierwociny wolnych związków zawodowych, rusza niezależna działalność studentów. Bohaterowie Zawistowskiego stoją na granicy dwóch światów; lub - na granicy rzeczywistości i nierzeczywistości. Trzeba coś wybrać: albo święty spokój, mały fiat i polskie Marlboro, albo drukarnia, plecak z bibułą, cztery-osiem i najprawdopodobniej złamana kariera, bo warunki są, jakie są i tu nic nie da się zrobić. Taki jest punkt wyjścia: dokonuje się wyborów, podejmuje decyzje. Kto wchodził w jakie takie dorosłe życie u schyłku Gierka, ten pamięta tamten klimat i natychmiast rozpozna go na scenie.

Potem przychodzi przeżycie pokoleniowe: Sierpień. W głębi sceny napis "Solidarność"; wjeżdżają elektryczne wózki z robotnikami; niewidoczny tłum skanduje: Lechu, Lechu. Po chwili scena w Biurze Prasowym Solidarności: bohaterowie Zawistowskiego są jeszcze w komplecie, z wyjątkiem tych, którzy wybrali karierę po drugiej stronie. Atmosfera podniecenia, amoku, szaleństwa. Za kilka godzin podpisane zostaną porozumienia.

Sierpień jest dla tego pokolenia punktem szczytowym, dalej zaczną się schody. Nie zamierzam tu, oczywiście, streszczać wydarzeń ostatnich lat, choć organizują one ciąg dramaturgiczny przedstawienia: stan wojenny, internat, konspira, wreszcie - to, co najświeższe, czyli tak zwana normalizacja. Fakty są aż nazbyt dobrze znane. Jednak ważniejsze od faktów są przemiany postaw. Historia uderzyła zbyt silnie i pokolenie nie wytrzymało klęski. Zwiększył się rozdźwięk między własną legendą a rzeczywistością. Heroizm podszyty jest małością i skurwysyństwem. Zawistowski nie oszczędza nikogo, żadnej strony konfliktu, dostaje się po równo "im" i "nam". Pośród swarów, bilansów i rozrachunków typowych dla sytuacji po klęsce jedno staje się tylko pewne i dojmujące: że trzeba się od polskiego piekła uwolnić: uwolnić od złudzeń, mitów, kombatanckiej przeszłości, teraźniejszej biedy i goryczy. W praktyce oznacza to wyjazd. Dziwne, ale chyba się jeszcze nie zdarzyło, by tylu młodych ludzi aktywnych społecznie i deklarujących po Sierpniu wierność sprawie zabrało manatki i wyjechało z własnej woli, gdy nastał czas marny. Kryje się w tym jakiś fałsz; i bodaj nie chodzi tu o decyzję wyjazdu, lecz o te wcześniejsze deklaracje.

Zawistowski porusza wszystkie te problemy spokojnie, nie wdając się w moralne oceny. Przedstawienie utrzymywane długi czas w histerycznym tonie, pełne kabotyństwa, szyderstwa, koturnowego patosu nieustannie ujmowanego w drwiący, karykaturalny nawias, z czasem cichnie, zamiera; dzieje się tak wtedy, gdy przychodzi do rozstrzygnięć finalnych: nie ma już komu krzyczeć, zgrywać się i udawać, skoro wszyscy wyjechali. Na końcu brzmi już tylko cisza epitafium.

6. Wracam z Gdańska noc zabrałem się samochodem : znajomym. Ryk silnika w maluchu uniemożliwia rozmowę serio; to dobrze - nie mam ochoty na rozmowę serio, trzeba by sięgnąć gdzieś głęboko w intymne rejony psychiki. Nie wiem, czy o przedstawieniu Stąd do Ameryki będę w stanie coś rozsądnego napisać, choć bardzo bym chciał.

Świta dzień, jest już poniedziałek naznaczony jak inne dnie melancholią Euroazji. Myślę o przesłaniu Zawistowskiego: wyjazd z kraju jest bolesnym doświadczeniem, ale i jest świństwem, ucieczką, tchórzostwem. Nie mamy niczego, by można przeciwstawić perspektywie emigracyjnej, z wyjątkiem imponderabiliów. Jak długo można żyć imponderabiliami, zwłaszcza gdy one same są podejrzane, podszyte mitomanią i resentymentalnym kompleksem? Zawistowski dość daleko odszedł od moralistycznego punktu widzenia Adama Michnika, wyrażonego w roku 1982; "nie emigruję ze strachu, by chroniąc własną głowę, nie utracić twarzy". Czas mija i patos traci na wartości, tym bardziej, że teraz chodzi już nie o twarz pojedynczego człowieka, lecz o zbiorową kondycję całego pokolenia. Moralizmem, choćby i najszlachetniejszym i heroicznym, niczego się nie wskóra. Zresztą każdy z nas może jutro spakować chudą walizkę, oddać klucz od wynajmowanego mieszkania, wypiąć się na posadę gołodupca i wyjechać dokądkolwiek.

Nie trzeba zatem się zarzekać i nie trzeba potępiać wyjeżdżających, podobnie jak nie trzeba heroizować tych, co zostają. Cała ta alternatywa, wszystkie nasze wybory są fałszywe i skazują nas na nierzeczywistość. W naszych wyborach rządzimy się absurdalną logiką: wybieramy emigrację dlatego, że tu nie możemy wytrzymać; ale także dlatego, że tu nie możemy wytrzymać, zostajemy. A życie gdzie indziej, omija nas z daleka i w ogóle nie wiemy, jak wygląda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji