Artykuły

Nuda wieczna

"wujaszekwania.txt" w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Elżbieta Mikiciuk w Didaskaliach.

Na scenie szeroki stół, krzesła, kanapa. W głębi - podest z dwiema ubikacjami o ścianach z zielonego szkła. Kiedy wchodzimy na widownię, przedstawienie trwa, ale jakby obok nas, w oddaleniu, po lewej stronie, gdzie na sporym telebimie widnieje szary, ponury obraz: drzewo i betonowy most, po którym co chwila przejeżdża samochód. Na tle ekranu - mężczyzna. To Iwan Wojnicki (Mirosław Baka). Wykonuje niespokojne, konwulsyjne gesty. W ręku trzyma pistolet, przykłada go to do skroni, to do ust. Ale czekamy przecież na rozpoczęcie spektaklu i te przesadne gesty na tle sztucznego pejzażu nic nas nie obchodzą.

A oto i dramat właściwy. Akcja rozgrywa się teraz na dwóch płaszczyznach. Na podwyższeniu mnóstwo ludzi, przede wszystkim młodych. Głośna muzyka, wszyscy gimnastykują się, ćwiczą taneczne kroki. Luźna, niemal pogodna atmosfera. Na dole, na wprost nas, siedzą za stołem Wojnicka (Alina Lipnicka) i Tielegin (Florian Staniewski), potem zjawia się także Michał Astrów (Grzegorz Gzyl). Żadnych odniesień do XIX-wiecznej rosyjskiej prowincji. To nie ziemiański dwór, ale hotel czy pensjonat, dość tandetny, wulgarny, nijaki.

Góra bawi się beztrosko. Tłum zajęty tanią rozrywką, pozostaje obojętny na to, co dzieje się na dole. Bo i cóż się tam dzieje? Ci przy stole najwyraźniej się nudzą. Lenią się. Hotel jest tu miejscem wymuszonej beztroski. W tej przestrzeni ludzie zdają się odkrywać, obnażać swą bezkształtność, duchową letniość. Okupują sale bankietowe, organizują potańcówki, uprawiają zbiorowo gimnastykę... Aktywność fizyczna i ruch zdają się wcale nie być przeciwieństwem nudy, ale jak gdyby jej odwrotną stroną.

Od początku następuje zerwanie z Czechowem nastrojowym, rzewnym, nostalgicznym. Nie jesteśmy w ogrodzie przed domem, przestaje być więc istotna chmurna i duszna pogoda, o której mowa w dramacie. Tu nie chodzi się na spacery, nie obcuje z naturą. Co najwyżej ogląda się program przyrodniczy. Tłum powoduje, że kameralność Czechowowskiego świata ulega rozbiciu. Intymne sytuacje zostają pozbawione głębi i napięcia, a emocje okazują się nazbyt jawne i jak gdyby rozcieńczone. Znika niejednoznaczność i psychologiczna złożoność postaci. Zatracona zostaje ich indywidualność i wewnętrzne skomplikowanie.

Przy stole toczy się banalne rozmowy o grze w karty, rozwiązuje krzyżówki. Kelner (Cezary Rybiński) leniwie podaje do stołu i wtrąca do rozmowy wulgarne powiedzonka, które jednak zdają się nikogo nie razić. Lekarz, jak gdyby od niechcenia, mówi coś o stępieniu uczuć, o tym, że niedawno na stole operacyjnym zmarł mu chory... W końcu w jadalni pojawiają się Profesor Aleksander Sieriebriakow (Krzysztof Gordon), Iwan Wojnicki - tytułowy wujaszek Wania i Sonia (Monika Chomicka) - córka profesora z pierwszego małżeństwa. Profesor zadowolony z siebie. Iwan - przybity, rozgoryczony. Staje się jasne jego poprzednie zachowanie. Wojnicki nie może ukryć żalu wobec Profesora, któremu poświęcił najlepsze lata swego życia, a który jawi mu się teraz jako miernota. Przyjazd Sieriebriakowa pozbawia Iwana złudzeń co do sensu jego dotychczasowych wysiłków, otwiera mu oczy na jałowość egzystencji. Wojnicki za swe zmarnowane życie obwinia Profesora. Tylko czy przeżyłby to życie inaczej, gdyby nie poświęcił się dla swego idola? Wydaje się, że jego rozżalenie, ujęte czasem w patetyczny gest, przykrywa bezradność i duchową przeciętność, a także niezdolność do przekroczenia kondycji pokrzywdzonego.

Napięcie nieco się podnosi, ale Profesor reaguje na skargi Iwana tak, jakby nic nie było w stanie zburzyć jego dobrego samopoczucia. Kłótnia wydaje się być niemożliwa. Relacje międzyludzkie są letnie, przytłumione. Nudne.

Kiedy do jadalni wchodzi Helena (Anna Kociarz), młoda żona Profesora, mężczyźni nieco (choć bez żaru) ożywiają się. Czarne postrzępione włosy, ostre rysy twarzy, piękne ciemne oczy, wyzywający strój (przezroczysty stanik i krótkie spodenki) czynią z niej postać drapieżną, niepokojącą. Helena jest spięta, ale udaje pewność siebie. Wobec męża zachowuje się chłodno. Konflikt jednak nie wybuchnie, bo scena zostaje przerwana, światło przyciemnione. Na podeście znów pojawia się mnóstwo młodych ludzi. Muzyka, taniec.

Iwana nie ożywiają nawet dwie prostytutki. Jest apatyczny. Pije. Po drugiej stronie sceny, na tapczanie przykrytym prześcieradłem, rozgrywa się kilka krótkich, niemych scen między Heleną i Profesorem. Siedzą obok siebie, on śpi. ona przygląda się mu... W końcu dochodzi do rozmowy, męczącej, ale nie nazbyt napiętej (znów brak temperatury). Helena próbuje zachowywać się uwodzicielsko, ale mąż nie odpowiada na jej gesty. Przeklina swoją starość, zarzuca żonie, że brzydzi się nim. Widać, że nie jest zadowolony z własnego życia i przelewa swoje niezadowolenie na żonę. W końcu Helena pyta bezsilnie: "Czego ty chcesz?" "Niczego" - odpowiada Profesor. Ten związek jest już fikcją, nie ma w nim nawet agresji, raczej zniechęcenie. Helena nudzi się, szuka towarzystwa. Podchodzi do Iwana, już dość mocno pijanego, któremu wciąż towarzyszą prostytutki. Przez chwilę kobieta jest

szczera i naiwna: opowiada o dzieciństwie, o dziadku... Powinien pan pogodzić się z tym światem" - zwraca się do Iwana, jakby rozumiejąc jego stan wewnętrzny. Ten jednak nie widzi już wyjścia z sytuacji, bo zdaje się czuć obrzydzenie także do siebie. Obrzydzenie i bezwład. "Oto ma pani całe moje życie" - mówi. ściskając panienki. Pijany, wyznaje Helenie miłość, ale ta odchodzi, założywszy perukę i pokazawszy Iwanowi język. Jeśli nastąpiło tu chwilowe zbliżenie, otwarcie, zostaje ono szybko przerwane, zbanalizowane... Wojnicki wyrzuca sobie: "Ubóstwiałem go, a on jest nikim"... To użalanie się nad sobą nie może nas poruszyć. Wulgarny wierszyk kelnera rozsadza ból i rozgoryczenie Iwana. Panienki wybuchają śmiechem. Odchodzą.

Pojawiają się Tielegin i lekarz - obaj pijani. Tańczą przy dźwiękach dzwonka telefonu komórkowego, lekarz bełkoce do mikrofonu: "Bracia i siostry", "Mikroby"... Rozpina rozporek. Kiedy pojawia się Sonia, leży już na podłodze. Żałosny, śmieszny. Następuje scena niemal kabaretowa, kiedy Astrów próbuje pozbierać się, ale nie panuje nad gestami, siedzi ze spuszczonymi spodniami i robi minę, jakby był gotów do poważnej konwersacji. W końcu, gdy siada na stole obok Soni, łapie ją za kolano i zaczyna bredzić o pięknie, o światełku, którego nie widzi, gdy idzie przez las, o cierpieniu... Ale monolog wywołuje u publiczności śmiech. To parodia szczerego wyznania, ośmieszenie wzniosłego języka. Pijacki bełkot kończy się zaśnięciem doktora, słowa przechodzą w chrapanie, co wzmaga efekt komiczny i unieważnia sens wypowiedzi. Sonia, korzystając z okazji, kładzie się na nim, spragniona uczuć, wpija się w ciało tego, do którego dotąd wzdychała. "Pan jest taki piękny" - chrapanie. "Niech pan nie niszczy samego siebie, niech mi pan da słowo" - chrapanie. Scena śmieszna, niemal groteskowa. Przebudziwszy się, doktor chce wyrwać się z uścisku Soni. Co znów wywołuje komiczny efekt, a gdy dziewczyna w zawoalowany sposób wyznaje Astrowowi miłość, ten kwituje jej słowa: "Dobra, koniec, bo tak można do rana przegadać..." Tani dowcip, komedianctwo to jedyna odpowiedź na szczere, choć może nieco infantylne uczucie. Nie ma intymnego dialogu, uczciwej odpowiedzi na miłosne wyznanie. Bo i sam język uczuć zdaje się być melodramatyczny, z góry skazany na ośmieszenie.

W sztuce Czechowa Astrow nie jest osobą przeciętną. Fascynuje go las i zachowuje w sobie wrażliwość na piękno. Mówi o stępiałych uczuciach, ale nie jest przecież człowiekiem wyjałowionym, bezmyślnym. W gdańskim przedstawieniu Astrow jest nijaki i śmieszny, ogłupiony przez alkohol. Słowa doktora, które w dramacie są świadectwem gorzkiej refleksji nad własnym życiem albo stanowią ironiczny komentarz do rzeczywistości, tu pozbawione są wagi, albo wręcz zdradzają duchową płaskość. W komizmie tej postaci brak najmniejszego choćby tragicznego rysu.

Kolejna scena rozgrywa się na podwyższeniu, w toalecie. To rozmowa Soni i Heleny. Jedna przysiada na desce klozetowej, druga to siada, to wspina się po rurach. Sonia: "Jestem brzydka." "Jak ty to robisz, że oni tak na ciebie patrzą?" "Podoba ci się doktor?"... Helena: "Wyszłam za mąż z miłości, głupia to była miłość." "Maluję usta..." "No, on ma talent..." Znów nuda, trywialność. W następnej rozmowie jedna wzdycha, że jest brzydka, druga płacze, próbuje przepraszać. Ale ta scena, jak wiele innych, ujawnia jedynie rozhisteryzowanie, infantylizację uczuć. Nie ma mowy o miłości nieszczęśliwej, nieodwzajemnionej, głębokiej, czystej, niewinnej. Jest melodramatyzm. a ten podlega tu wyłącznie ośmieszeniu.

Druga część spektaklu rozpoczyna się głośną muzyką. Nie słychać, o czym rozmawiają lekarz i Helena. Okazuje się. że Astrow przekonuje Helenę, by nie wzbraniała się przed uczuciem. W kolejnej scenie kobieta przegląda gazety, nudzi się. Iwan wyrzuca jej lenistwo i z ironią w głosie proponuje, by się zakochała, a w końcu wychodzi, by "przynieść jej jesienne róże". Ale nie ma być mowy o romantycznym geście. "Jesienne róże, skurwysyny, jakie duże" - mówi Wojnicki i całe piękno czy szczerość gestu pryska.

Za chwilę Helena i Michał spotykają się i zaczynają całować, aby w końcu znaleźć się w toalecie i tam uprawiać seks. Beznamiętnie, mechanicznie. To spłycenie, strywializowanie uczuć widać także w scenie kolejnej. Naprzeciwko widzów siadają Profesor, Tielegin i inni. Gapią się bezmyślnie w telewizor. Profesor, nie odrywając wzroku od telewizora, rozpoczyna rozmowę o tym, że warto by sprzedać majątek... Iwan wybucha. Nie może uwierzyć, że pada propozycja o sprzedaży majątku, który przecież wyprowadził z długów i w którym ciężko pracował, by zarobione pieniądze przesyłać Profesorowi. Zdesperowany wybiega i po chwili wraca z pistoletem. Chwyta Sieriebriakowa i grozi mu. W swym bólu jest śmieszny i teatralny - po raz kolejny. Ale czy ból nie przybiera czasem melodramatycznej formy? Sonia rozpaczliwie próbuje wytłumaczyć ojcu zachowanie Iwana i prosi go o litość. Jej słowa brzmią przejmująco, ale kelner, który przybrał pozę Matejkowego Stańczyka, postanawia zabrać głos: "Powiedziała pizda dupie: nie możemy siedzieć w kupie". Nikt nawet nie reaguje na wulgarny wierszyk. Ani to mądry błazen, ani wnikliwy komentator świata. Rozbija do reszty coś, co i tak trudno nazwać tragizmem sytuacji. Wulgaryzuje rozpacz, która i tak niepozbawiona jest sztuczności i śmieszności.

Pada strzał, ale nikt nie ginie. Wujaszek nie będzie aresztowany, nie będzie zwrotu akcji, nie dokona się żadna zmiana. Iwan skuli się, zacznie bezsilnie płakać.

Cierpienie u Czechowa jest często schowane, a nie eksponowane w przesadnym geście i płaczliwym tonie głosu. Ale przecież i tak bywa, że ludzie, okazujący swój ból, są śmieszni, melodramatyczni. Może w tych "sztucznych" gestach kryje się prawda uczuć? Może, gdy wydobywają z siebie ból, mimowolnie stają się śmieszno-patetyczni, żałosno-zabawni?

Na pytanie Wojnickiego: "Co mam robić, jak mam żyć?" Astrow odpowiada: "Twoja i moja sytuacja jest beznadziejna". "Idź do lasu, jeśli chcesz się zastrzelić. Mnie wystarczy, że będę musiał robić sekcję twoich zwłok. Myślisz, że to zabawne?" To ostatnie słowa spektaklu, wypowiadane pośród gadania tłumu. Ludzie chodzą, żartują, zajęci swoimi sprawami, nijacy... Za chwilę skończy się ta "nieciekawa historia", a właściwie dopiero się rozpocznie. Bohaterowie znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Czeka ich jałowa egzystencja, ucieczka od samych siebie.

"wujaszkawani.txt" nie należy uważać za sceniczną lekturę dramatu. Reżyserka inspirowała się sztuką, wybrała fragmenty dialogów, by je przetwarzać, dopisując im nowe sensy, wplatając w mowę współczesną. Inspirując się rzeczywistością z dramatu Czechowa, wyostrzyła jej obraz, nadała jej współczesne brzmienie. Wykreśliła czułość i prostą wiarę, którą w dramacie uosabiała Maryna. Stara niania nie pogładzi po głowie Soni i nie zatroszczy się o Profesora: "Starzy to jak dzieci, chcą, żeby ktoś pożałował..." "Panu Bogu się za ciebie pomodlę..."

Bohaterowie Czechowa to postacie samotne i cicho zrozpaczone. Jeśli są śmieszni, to jednocześnie w swej śmieszności tragiczni. Przejmuje nas los tych ludzi. Nie są bezmyślni, mają głęboką świadomość swego istnienia i doświadczają cierpienia, a nie samozadowolonego, sytego trwania; ich nuda nie oznacza przesytu, ale rozczarowanie, poczucie przegranego życia, bezsilność wobec losu, brak nadziei, wiary w coś, co nadałoby życiu głębszy sens. Czechow nie sentymentalizuje ich życia, nie rozczula się nad nim, ale jednak zachowuje ciepło-ironiczny stosunek do opisywanego przez siebie świata. Ironia miesza się u niego ze współczuciem, łączy ze zdolnością zrozumienia.

Monika Pęcikiewicz kazała postaciom Czechowa wrosnąć we współczesną rzeczywistość. Jej bohaterowie to także ludzie, którzy głupio i bez smaku przeżywają życie, ale ich nuda różni się znacznie od tej, której doświadczali bohaterowie Czechowa. To nuda fałszywej świadomości, a właściwie niezdolność do samoświadomości, głębokiej refleksji nad sobą, ogólne rozmamła-nie, naskórkowość przeżyć, stępienie emocji. Dialogi bohaterów są płytkie. Tu nic nie dzieje się już między słowami, nie ma w słowach żadnego podtekstu, niejednoznacznego sensu.

Przedstawienie Pęcikiewicz nie jest ani komedią, ani komiczną tragedią. Reżyserka ani nie współczuje temu światu, ani się z niego nie śmieje. Przede wszystkim buduje do niego dystans, bierze w nawias przeżycia bohaterów, rozbija iluzję tworzoną przez teatr. Wprowadza na scenę inspicjenta, który ruchem ręki uruchamia grę, puszcza w ruch teatralną maszynę. Snuje się po scenie z kartkami, z narzędziami, coś tam mierzy, sprawdza... Jest jak dość obojętny demiurg, a może tylko udający, że nie ma nic wspólnego z tym światem. W końcu nic tu nie dzieje się na serio.

W gdańskim przedstawieniu podrzędny hotel (pensjonat) staje się figurą naszego życia, albo metaforą tworzonego przez nas piekła - płaskiego, banalnego, trochę śmiesznego. Nie tragicznego i nawet nie smutnego. Bo czy głupota i bylejakość mogą być tragiczne, czy mogą budzić smutek?

"Wyjeżdżam natychmiast z tego piekła!" - krzyczy Helena. Ale te słowa padają tylko w dramacie Czechowa. W przedstawieniu nawet mowy nie ma o wyjeździe Profesora i jego żony. Nie ma także finałowych słów Soni, wyrażających nadzieję znalezienia wiecznego odpocznienia po śmierci, ukojenia smutku w Boskim miłosierdziu. Nie ma też mowy o konieczności podjęcia pracy, która może (?) ocaliłaby przed egzystencjalna nudą... Brak w końcu naiwnej wiary niani, że "wszystko będzie w porządku, jak u ludzi... po chrześcijańsku". Znika Czechowowski ton smutku i melancholii, nie słychać dzwoneczków, brzdąkania gitary, kołatania stróża. W spektaklu nikt nawet nie myśli o wiecznym odpoczynku. Nikt nie opuszcza swego miejsca. Wszyscy tkwić będą w niby-życiu, aż "samo się ono skończy" (?), skazani na swoją rozproszoną obecność, trawiący czas na bezsensownych rozmowach, upijaniu się, bezmyślnym gapieniu się w telewizor, zajęci wyłącznie sobą, pielęgnujący urazy i żale, niezdolni do prawdziwego spotkania, stworzenia głębszych więzi. W przedstawieniu odsłania się międzyludzkie piekło bezmiłości, bezwartości. Duchowe rozleniwienie, obojętność, letniość. Głupio i bez smaku przeżyte życie. Nuda wieczna.

Na zdjęciu: Anna Kociarz i Krzysztof Gordon.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji