Artykuły

Onkologia eschatologii

"Moja Molinezja" w reż. Pawła Kamzy w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

"Moja Molinezja" jest o miłości, niejasnych wróżbach i chorobie. Paweł Kamza wyszedł od reporterskiej książki Renaty Radłowskiej, z opowiedzianych w niej historii małych świętych codzienności wyjął wątek wróżki Talii i kilka innych motywów.

Najpierw pomyślałem, że coś im się zepsuło. Finał nowohuckiego przedstawienia urwał się w pół słowa, jakby ktoś przypadkiem zgasił aktorom światło, wyłączył mikrofony. Zniknął bezpowrotnie, zanim zdążyliśmy się nim nacieszyć, ciepły domowy obraz. Chora kobieta na kanapie, z zamkniętymi oczami, kuli się w sobie w jesienne popołudnie. Dookoła obsiedli ją bliscy, duchy i przyjaciele. Ktoś przytargał starą szafę, ktoś białą przeszklone drzwi z mieszkania z bloku. Za plecami aktorów widać przedwojenną reprodukcję przedstawiającą świętą rodzinę. Z takich kawałków, wyrwanych z kontekstu przedmiotów budujemy sobie w głowie dom na wieczność. Jako umarli będziemy żyć w iluzji sklejonej z tego, co było tutaj. Aż chce się, żeby ta scena trwała i trwała, niech nawet nic nie mówią, nie tłumaczą tego świata, sportretowanego jakby w teatralnej miniaturze, jako pomniejszony, oddalony od nas, wyjęty na chwilę z ciemności obraz.

Paweł Kamza z premedytacją niszczy swoją wizję, przerywa ją brutalnie, z technicznym zgrzytem. Prawie ze złością. I mówi: tam nic nie ma. A jeśli nawet jest to, i tak nie możemy sobie tego wyobrazić. Niesamowite, porażające zakończenie przedstawienia, które toczy się swoim rytmem, zajmuje pozycję na styku formy i emocji. Talia (Edyta Torhan) to zakochana w życiu trzydziesto-kilkuletnia kobieta, czyta z kart, uwielbia męża (Tadeusz Ratuszniak), ale i podkochuje się w jego powracającym z Japonii młodszym bracie (Mateusz Janicki). Odwiedza ją znajomy listonosz (Tomasz Radwaniec), proszący o doraźne wizje w kwestii powodzenia tej czy innej inwestycji. Banał, życie jak z bloku obok, małe sprawy żyjących dniem dzisiejszym ludzi. Ale oto Talia dostaje wyniki badań onkologicznych. "Przyjdzie rak nieborak, jak ugryzie, będzie znak". I wtedy spektakl skręca w inną stronę. Rozumiemy już, do czego

służy stojące pośrodku sceny puste akwarium (o ile mogę się domyśleć tytuł spektaklu dotyczy rybki zwanej molinezja, która umiera z samotności), czemu na ławkach obok widzów siedzi para muzyków grających i śpiewających ludowe piosenki. Kamza zaprasza nas na zakamuflowaną stypę po Talii, która trwa przez cały czas jej choroby. Dziwne, ale opowieść o chorobie, o chemii, o pożegnaniach i bezradności wróżki, która nie umie sobie wywróżyć ani życia, ani śmierci, jest rzeczywiście chłodna, wyestetyzowana. Kamza nie chce wzruszać, szuka formalnego języka, jakby chciał o tym mówić wyłącznie jako bezstronny obserwator. Dopiero w ostatniej scenie odkrywa karty.

Dlatego trzeba myśleć o tym przedstawieniu i opisywać je właśnie od końca. Od raniącego nas finału. Bo dopiero po tym przeżyciu inaczej patrzymy na bohaterów, rozumiemy intencje reżysera. Kamza bardzo wiele musi

ukryć, wiele w sobie zabić, żeby być w tym przedstawieniu właśnie taki. Doceniając ten gest, pytam sam siebie: czy warto? Teatr jest generalnie od wyobrażania sobie umierania, śmierci, światów niemożliwych. Co się jednak dzieje, kiedy wyobraźni nie starcza? Kamza chce wyjść od konkretu - od prawdziwych historii i ludzi z książki Radłowskiej, ale czasem fikcja, szaleńcza jazda po asocjacjach, nierzeczywistość scenicznego świata bardziej zbliżają nas do eschatologicznego drżenia. Mówiąc wprost, wolałbym, żeby Kamza wystawił na przykład , ,Król umiera, czyli ceremonie", a reżyserując płakał niż udawał, że da się pokazywać śmierć na zimno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji