Artykuły

Szewskie gadanie

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że "Szewcy" Witkacego nie budzą dziś takich emocji jak w przeszłości. Nikt niczym specjalnym nie ryzykuje, poza tym, że może zrobić kiepskie przedstawienie. Ale w przeszłości emocje były duże i prawdziwe, a samo przedstawienie było sprawą po trosze drugorzędną.

Jak choćby podczas pierwszej realizacji przygotowywanej przez Zygmunta Hubnera w Teatrze Wybrzeże w 1957, kiedy to na dobrą sprawę nie doszło w ogóle do premiery. Odbyła się próba generalna jako zamknięte przedstawienie-premiera. Zostały na szczęście rozmaite dokumenty, opis sytuacji, afisz, zdjęcia, spektakl przeszedł do historii teatru, choć właściwie prawie nikt go nie widział. Sytuacja trochę jak z samego Witkacego. Następna realizacja z 1965 roku uf studenckim teatrze Kalambur przygotowana przez Włodzimierza Hermana przeszła do historii teatru jako duże artystyczne wydarzenie. Właściwie była to pierwsza dostępna szerszej publiczności realizacja "Szewców" i pamiętam, bo widziałem ten spektakl dwukrotnie, że było to jedno z najbardziej żywo i spontanicznie odbieranych przedstawień, szczególnie w środowisku akademickim i inteligenckim. Spektakl grany w czasach gomułkowskiej "małej stabilizacji" imponował nie spotykanym dynamizmem, żywotnością, odwagą i jakąś młodzieńczą oczywistością w obcowaniu z awangardą literacką i teatralną, którą wówczas bez wątpienia był Witkacy. Pamiętam, że zarówno scenę jak i widownię rozsadzała nieludzka energia i że to bodaj właśnie było najważniejsze. I najmniej oczekiwane: w czasach "małej stabilizacji" taka niebywała energia.

Maciej Prus zrealizował "Siewców" w przeszłości dwukrotnie. Pamiętam przedstawienie z Kalisza z 1971 roku z Januszem Michałowskim będącym już wtedy znakomitym aktorem, Henrykiem Talarem rozpoczynającym wtedy karierę i mającym już za sobą rolę Konrada w "Wyzwoleniu", Ewą Milde. Pamiętam hiperrealistyczną scenografię Łukasza Burnata. Krytycy pisali wprawdzie wtedy coś o "niedosytach", ale spektakl akurat odwrotnie - tętnił przesytami emocji. Wciągał tak wieloma namiętnościami, że starczyłoby ich na kilka przedstawień i na kilka teatrów. A wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, takie wartości były w teatrze o wiele ważniejsze niż chłodna analiza rewolucji czy kontrrewolucji u Witkacego. Można powiedzieć, że wtedy, przynajmniej przez chwilę, bardzo chciało się żyć i to przede wszystkim było widać w spektaklu Prusa. Powtórka w warszawskim "Ateneum" nie miała tej siły emocjonalnej, ale spektakl był sukcesem teatru i grany być dość długo. Warto jeszcze przypomnieć, że zarówno wtedy, jak i dziś Prus zrobił "Szewców" w bliskim sąsiedztwie "Wyzwolenia" Wyspiańskieggo ukazując inaczej wprawdzie, ale zawsze bez wątpliwości, wielorakie związki Witkacego z autorem "Wesela" i z jego tradycją teatru.

Ostatnia wersja "Szewców", którą pokazał Maciej Prus, jest wersją najbardziej "klasyczną". Prus nigdy nie wykorzystywał ani Witkacego, ani jakiegokolwiek innego autora klasyka jako szczególnego "zastępcę" autora współczesnego. Klasyka nigdy nie była dla niego "maszynką do przerabiania współczesności" szczególnie w politycznym kontekście. Zdecydowanie bardziej interesowały go zawsze sprawy uniwersalne i moralno-etyczne, a także śledzenie pewnych motywacji i argumentacji w postaciach ze sztuk klasycznych, gdzie zawsze potrafił coś interesującego "odkrywać". Tak też przeczytał dzisiaj "Szewców", jako bez mała filozoficzny dyskurs o społecznych porządkach, o dialektyce rewolucji, o konflikcie porządków natury i kultury itd., itp. Słowem przeczytał Witkacego po trosze tak, jak ten sam chciał pisząc w podtytule "Szewców", że jest to "naukowa sztuka". Mogło to wiele znaczyć. Mogło znaczyć, że autor odkrył jakąś "obiektywną wiedzę" o rozwoju ludzkości. Prus zrobił to za nim, ale wszyscy poza nimi zrobili to jeszcze wcześniej na własny użytek.

Jedno wydaje się dziś dość pewne, że tej szewskiej "naukowej" czy autorskiej gadaniny wszyscy mają serdecznie dość. I że w związku z tym sztuka wyjątkowo źle rymuje się ze swoim czasem. Ale niewątpliwą zasługą Prusa, nie docenioną, nie zauważoną jest to, że klasykę przywraca klasyce.

Patrząc na Jego ostatnich "Szewców" w "Dramatycznym" pomyślałem sobie, że być może najważniejsze w tyra wszystkim jest to, że dość udanie zadebiutował Janusz Wituch jako Czeladnik II, że mogła pokazać się warszawskiej publiczności w dużej roli Bożena Miller-Małecka, że niezłą rolę przygotował Jarosław Gajewski, a zabawny epizod Mirosław Gumowski. Techniczny spuszczając za wcześnie ścianę tylnego horyzontu odciął za nią aktora z najsłynniejszą kwestią o tym, że "Trzeba mieć wielki takt, (By skończyć trzeci akt) to nie złudzenie - to fakt". Ze w sumie było dość smutno i jakoś bez większego przekonania wszyscy wzięli udział w tym szewskim posiedzeniu.

Ale jeśli dziś "Szewcy" nie mają zbyt wielkiego sensu, to przecież nie z winy Witkacego, Prusa, czy teatru. Pretensje modemy mieć do życia, że do reszty obrzydziło nam to szewskie gadanie, które do niczego nie prowadzi. To już, niestety, wiemy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji