Artykuły

Dzienniki, kabaret, teatr

OGLĄDAM więc po raz tysięczny dzienniki telewizyjne, raz po raz postanawiam sobie, że więcej do nich nie wrócę i - oczywiście o 19.30 przekręcam gałkę aparatu. W tej mojej niekonsekwencji, w mojej że tak powiem - prywatnej dialektyce mieści się pewna prawda o tej redakcji TV. I o odbiorcy. Po pierwsze - prawda o wiecznym głodzie informacji cywilizowanego człowieka wieku XX, po drugie - o zafascynowaniu współczesnością, po trzecie - o nierównym poziomie roboty i nieprzewidzianych skokach jakościowych dziennika. Na temat pierwszych dwóch punktów pisałem szerzej przed kilku tygodniami na tym miejscu, zresztą przy innej okazji, parę słów więc o robocie dziennikarskiej tej rubryki. Sprawa jest na tyle ważna, że - jak mniemam - dziennik wieczorny ma chyba najwięcej słuchaczy.

Najbardziej mnie uderza owa wspomniana wyżej nierówność poziomu dzienników. Oczywiście, najłatwiej byłoby odpowiedzieć sobie, że wartość serwowanych materiałów uzależniona jest od wydarzeń krajowych i międzynarodowych dnia. Tak. Na pewno. Ale w tym stwierdzeniu mieści się tylko część prawdy. Widzę przecież, że bywają pasjonujące dzienniki nawet wtedy, gdy serwisy nie przynoszą szlagierów politycznych. Więc co? Ano, mniemam, iż jest to sprawa redagowania. Wprawdzie jeden z bohaterów "Niekrasowa" Sartre'a powiada, że gazety się nie redaguje, gazetę się tańczy, ale życie nauczyło mnie nie ufać błyskotliwym powiedzonkom i przysłowiom. Gazety trzeba redagować. Dzienniki telewizyjne też. I od tego widać, jaki zespół dyżurny prowadzi ów dziennik, od tego zależy i dobór informacji, i sposób ich podania, i komentarz, i zestaw krajowych zdjęć i tekst pod nie podłożony. Ten tekst, który nierzadko jeszcze irytuje sztampą, minoderią i konfekcyjną urodą.

Dziwi mnie dalej skamieniały schemat organizacyjny dziennika. Proponuje on nam zawsze w zasadzie dwie tylko wersje, że tak powiem, chronologiczne. No więc podawanie przez spikiera agencyjnych wiadomości politycznych z kraju lub ze świata. Zależnie od wydarzeń. Może właśnie w tej jednostajności należy także upatrywać niedostatków redakcji. Przyglądałem się kilku europejskim telewizjom, niektóre z nich robią to gorzej od naszej, na nie więc nie ma się potrzeby oglądać, widziałem jednak takie stacje, z których warto brać pewne wzory organizacyjne. Dlaczego więc nie można rozpocząć dziennika od wywiadu na przykład z tytułowym solistą "Otella" w Teatrze Wielkim w dniu premiery? Dlaczego nie dało się otworzyć w ubiegły czwartek dziennika np. rozmowa z Lidią Zamkow, która miała znaczącą premierę "Wesela" w Krakowie, w teatrze Słowackiego. Nie zmartwilibyśmy się także, gdyby na czołówkę poszedł reportaż o tym bohaterskim chłopcu, Malewskim, który uratował życie czworga dzieci w Szczecińskiem, lub slalom na Kasprowym, gdy są mistrzostwa Polski lub posiedzenie Miejskiej Rady Narodowej w Bieczu, Idy bije ternu pięknemu miasteczku któryś tam setny rok urodzin. I tak dalej, i tak dalej. Sądzę, że owa zmienność ma duże znaczenie dla dziennika.

Dalej - sprawa owej przejmującej i w końcu nudnej samotności spikera na ekranie. Samotności podwójnej. Raz, że dotychczas nie zdobyła się polska TV na dwóch co najmniej prezenterów po wtóre, iż ów solista jest nadal za ubogo wspierany zdjęciami, filmami, mapkami, wykresami itp. Widziałem telewizje, które właściwie przez moment nie zostawiają spikera samotnego. Jeśli nie ma informacji filmowej, nad głowa lektora, na ekranie umocowanym w wewnątrz studia, ukazują się odpowiednie fotografie czy szkice. Tak się właśnie walczy z radiowym charakterem TV, tak się szuka własnego języka wypowiedzi.

Co powiedziawszy w olbrzymim skrócie, bo warto kiedyś temu zagadnieniu poświęcić osobny szkic, śpieszę dodać, że te uwagi pod adresem tak zwanego warsztatu dziennikarskiego, nie przesłaniają mi prawdy o tym, że dzienniki naszej telewizji mają swoje dobre i bardzo dobre wydania, iż od chyba dwóch lat, wiedzą, co to jest impet i samoświadomość roboty, jaką spełniają.

W tygodniu zaś mieliśmy kilka pozycji w programie, którym warto poświęcić choć kilka zdań. Pozycji już z innego obejścia - artystycznego. Estrada poetycka oddała tym razem swoje miejsce poezji Haliny Poświatowskiej, poezji będącej dramatycznym świadectwem odchodzącego życia, a zarazem jego potwierdzeniem. Ta dziewczyna, której - jak mówił w słowie wstępnym współautor scenariusza, Stanisław Grochowiak - każde poruszenie serca groziło śmiercią, zmarła przed rokiem pozostawiając kilka tomików pięknej poezji. Żyła cały czas ze świadomością nieuniknionej katastrofy i tą świadomością przesycone są jej wiersze. Wybór poezji dla estrady przygotował obok Grochowiaka - W, Rutkiewicz, rzecz całą ładnie i delikatnie wyreżyserował Mariusz Dmochowski, a wiersze podawały A. Dmochowska, B. Horawianka i A. Zawieruszanka.

Sobotniego zaś wieczoru podniesiono kurtynę w nowym kabarecie "Kabarecie bez nazwy" Olgi Lipińskiej i Krzysztofa T. Toeplitza. Hm... Trudno mi przychodzi pisać o świetnym felietoniście i arcyciętym autorze - krytyku filmowym, który zatęsknił do tekstów artystycznych, do humorku pobłażliwego i satyry wyrozumiałej wobec grzechów bliźnich. Widać na wszystkich musi przyjść taka pora, widać jest coś w tym z prawdy, że w każdym grafiku tkwi nie spełniony malarz, w każdym krytyku literackim zawiedzie, ny powieściopisarz. I na Toeplitza przyszła kolej. Powstał, jak na razie, kabarecik poczciwy. Z piosenkami i fabułą jak u Starszych Panów, tam jednak mieliśmy do czynienia z poetami, tu raczej z dziennikarzami. Przecież pobłogosławić warto to przedsięwzięcie Lipińskiej i Toeplitza, być może, że ta impreza rozwinie się dobrze, pamiętamy bowiem Toeplitza jako autora błyskotliwego "Słownika wyrazów obcych". W kabarecie wystąpili m. in. dawno na ekranie nie widziana Barbara Krafftówna, Krystyna Sienkiewicz, Jan Kobuszewski, Roman Kłosowski i inni.

Dzień później zaś z Krakowa dano wodewil L. Dmuszewskiego w adaptacji Władysława Krzemińskiego i reżyserii Włodzimierza Gawrońskiego. Staroć okrutna, ale wypełniona ładnymi piosenkami. Oglądaliśmy więc ten spektakl bez przykrości, a także aktorów krakowskich, którzy nadal są rzadkimi gośćmi na ekranie: Ninę Skołubę, Magdę Sokołowską, Mariana Cebulskiego, Andrzeja Szajewskiego i Kazimierza Fabisiaka, by wspomnieć tylko o widoczniejszych rolach. Jeśli mnie pamięć nie myli, przed rokiem z Warszawy szły "Krowoderskie zuchy" Krzemińskiego, Bóg raczy wiedzieć, dlaczego nie z Krakowa. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by aktorzy krakowscy wrócili do tego uroczego wodewilu. A przecież w tym obejściu jest jeszcze "Królowa przedmieścia", nigdzie tak dobrze nie grana jak na scenach Krakowa. Tekst uaktualniony leży w biurku u współautora

Jamy Michalikowej - Tadeusza Kwiatkowskiego "Krowoderskie zuchy" u Zofii Niwińskiej. To tak na wszelki wypadek, dla przypomnienia.

Z premier teatralnych, jakie oglądaliśmy w ubiegłym tygodniu wybieram tylko pozycję poniedziałkową - "Dokąd wiodą te drogi" Gustawa Kolińskiego. A wybieram dlatego, że jest to rzecz specjalnie napisana dla telewizji, a więc arcyrzadka. Niestety.

Akcja sztuki toczy się schyłku ostatniej wojny, w z padłej wiosce, w której znalazły tymczasowe schronił nie dwie kobiety, matka córka, ocalałe z Powstań Warszawskiego, Mają w sobie jeszcze piekło czasu nieludzkiego i wypalone nadzieje na powrót do życia, do jego człowieczych wymiarów, do odbudowania wartości elementarnych. Wyzwolenie objawia się im w postaci ujmującego żołnierza radzieckiego, który zapala tym ludziom pękniętym - smugę światła. Dokąd powiodą ich dalsze drogi? Czy wrócą młodą lekarkę do życia?

Tak by się wykładało przesłanie tej sztuki, która jest daleka od arcydzieła teatralnego, naszpikowana naiwnościami i często banalnym dialogiem, przecież ciepła sztuka -- jak to się mówi - życiowa. Na pewno, bardzo się podobała publiczności.

Wyreżyserował ja solidnie Jerzy Antczak, żeniąc sytuacje sceny teatralnej z dokrętkami filmowymi. Było to zmontowane dynamicznie i naturalnie, być może tylko sceny z powstania wydawały się obce głównej materii przedstawienia.

W spektaklu wzięli udział dobrzy aktorzy i dobrze się ze swych ról wywiązali więc Jadwiga Barańska, Zofia Małynicz, Barbara Rachwalska, więc Tadeusz Fijewski, który jednak wkrótce zapije nam się zupełnie, Stanisław Jasiukiewicz, Marian Opania, w wyrazistym zaś epizodzie gestapowca Andrzej Krasicki.

Tyle na dziś. Przed nami święta. Popatrzmy. O nie zresztą najmniejsze zmartwienie. My, widzowie, boimy się tylko o poświąteczne tygodnie, które zwykle stanowią nudny antrakt po odświętnej wystawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji