Artykuły

Cnota śmieszyć nie musi

KRAJ (nasz, oczywiście) jest smutny i coraz smutniejszy. Daję słowo i spieszę potwierdzić to przykładami. Nie kolejek w sklepie mięsnym i długimi listami obywatelskimi w meblowym na komplety wypoczynkowe. Te przestały być nawet tematem dowcipów. Ale, proszę, wybierzmy się do teatru. Grają komedię, a tu jakoś śmiech nie brzmi na widowni, miny coraz rzadsze, od czasu do czasu, ktoś dyskretnie poziewuje.

Komedia nosi polski tytuł "Cnotliwa panna z ulicy Tanie" a napisana została i wystawiona po raz pierwszy w roku 1613. Autor - Thomas Middleton. W programie do przedstawienia udowodnione jest niezbicie, że niegdyś takie sztuki jak "Cnotliwa panna" bawiły publiczność do łez. A na zakończenie napisane co następuje: (...) ...wielu myślicieli epoki poleca wesołą zabawę i komedię jako nieodzowne dla zdrowia człowieka. Czy humor "Cnotliwej panny", wystawionej w kraju coraz smutniejszym teorie te potwierdzi - pokaż czas. Koniec cytatu. A kraj jak wspomniałam na początku, coraz smutniejszy. Premierowa publiczność, najprzychylniejsza z możliwych, boć to przecież oprócz złośliwych recenzentów i garstki obowiązujących gości, sami zaprzyjaźnieni - w żaden sposób nie daje się rozśmieszyć.

Spieszę wyjaśnić, że niemal wszyscy ci, którzy przyczynili się do gdańskiej realizacji utworu londyńskiego pisarza stanęli, jak się potocznie określa, na wysokości zadania. Począwszy od autorów przekładu - dwójki gdańszczan: Jerzego Limona i kierownika literackiego Teatru "Wybrzeże" Władysława Zawistowskiego. Obaj, zapewne, musieli się podczas swej pracy translatorskiej sporo natrudzić, by oddać w zrozumiałej dla współczesnego odbiorcy polszczyźnie całe bogactwo języka angielskiego, jakim posługiwał się teatr elżbietański; dwuznacznego, nasyconego erotyką. Co prawda, zarówno w programie do przedstawienia, jak i w wykazie repertuaru "Wybrzeża" stwierdza się kokieteryjnie, że jak dla dzisiejszego widza, sztuka może być zbyt śmiała, zgorszonych na widowni nie widziałam. Ba, chwilami bliska byłam podziwu dla tłumaczy, iż podjęli się wykonać to, trudne przecież, ćwiczenie filologiczne, momentami nawet zręcznie rymując tekst i w dodatku przywracając nader ubogiemu w dziedzinie erotyki językowi polskiemu schyłku XX wieku, słowa i porównania niegdyś znane - smakowite, pikantne, dalekie od budki z piwem.

Świetną, moim zdaniem, pracę wykonał scenograf i autor kostiumów - Piotr Wajcht. Choćby zróżnicowanie postaci. Para czystych jak łza kochanków nosi biało-zielone kostiumy z epoki. Oni jedni ucharakteryzowani są serio. Reszta to istny fajerwerk pomysłów, skojarzeń, aluzji, dowcipów, celnie oddających cechę danej osobowości. Pan Złotowski, skąpy i przebiegły złotnik - z przytroczonymi do peruki szalami wagi. Pani Rogacka, nałożnica Waltera Kurwikuśki - z bębenkiem pod fartuchem. Jej mąż, pan Rogacki - ufryzowany w imponujące, poroże. Zausznik sir Waltera - przebrany w stylu punk. Kapitalna "fryzura" pani Podchłopackiej. Zresztą, nie sposób opisać wszystkiego. Trzeba zobaczyć i nacieszyć oczy. Jeśli ktoś chce, może się też gorszyć.

Same słowa znania należą się również autorom: muzyki - Andrzejowi Głowińskiemu i ruchu scenicznego - Zygmuntowi Kamińskiemu.

Trudno znaleźć też konkretne zarzuty przeciwko reżyserowi Markowi Okopińskiemu, nie mówiąc, z jednym wyjątkiem, o aktorach. Jacek Godek (Tym), Jerzy Łapiński (sir Walter), Andrzej Szaciłło (sir Oliver Kikut), Joanna Bogata (jego żona), państwo Rogaccy (Wanda Neuman i Andrzej Nowiński) - robią wszystko, by udowodnić, że grają w komedii i to w dodatku pikantnej. Jeden jedyny aktor w pierwszej części - markuje grę, nasłuchując pilnie suflerki, w drugiej - po prostu czyta swój tekst. Nazwiska nie wymienię; bo może do następnych przedstawień zdąży się nauczyć, a na premierze czytał z tzw. wyczuciem, w końcowej scenie inteligentnie zatykając ściągę za pasek, bo obie ręce miał zajęte. To też trzeba umieć.

Wydaje się więc, że powinno być dobrze. No i było. Przez pierwsze 15 minut. Do czasu, gdy publiczność obejrzała kostiumy, posłuchała muzyki, zorientowała się w "zawiłościach" intrygi. A później - jak w gronie, w którym znajdzie się tzw. dusza towarzystwa, wesołek usiłujący zabawić zabranych opowiadaniem pikantnymi dowcipów. Trzy pierwsze, choć na ten sam temat, jeśli niezłe, mogą śmieszyć. Przy czwartym uśmiechamy się przez grzeczność. Przy piętnastym - rozglądamy dyskretnie, dokąd uciec. I to nawet wówczas, gdy opowiadane są dowcipy napisane przez znakomitego ponoć autora z przełomu XVI i XVII wieku. I prawdą jest to, co napisał Jerzy Limon: "Na szczęście dojrzeliśmy już do początków siedemnastego wieku i sądzić należy, że tekst Middletona nikogo razić nie będzie może najwyżej śmieszyć". Może ale nie musi. To fakt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji