Artykuły

Teatr ZASP w "Ognisku"- "Przepióreczka"

Pierwsze oklaski na premierze "Przepióreczki" rozległy się już w czasie przemówienia Balińskiego. Teatr ZASP na obczyźnie uczynił słusznie wybierając późną sztukę Żeromskiego, napisaną na rok przed jego śmiercią, dla przypomnienia smutnego 50-lecia; Stanisław Baliński z nas wszystkich wydaje się najbardziej powołany, by "Słowem o Żeromskim" wprowadzić "Przepióreczkę" na scenę emigracyjną w to 50-lecie. W literaturze, jak w ogóle w kulturze, niezmiernie dużo znaczy kontynuacja. Baliński, jak nam to sam powiedział, wychował się w kulcie Żeromskiego; sława tego osobliwego prozaika, którego "epika i dramat przepojone są elementami lirycznymi" (opinia profesora Juliana Krzyżanowskiego) wzrastała wszakże i utrwaliła się w poprzednim pokoleniu: w ostatnim dziesięcioleciu wieku XIX i w pierwszym 10-leciu bieżącego stulecia... W tym sensie Stanisław Baliński, jak my wszyscy, przyszedł do gotowego: Żeromski, choć do końca budził kontrowersje i namiętności ("Przedwiośnie"! - rok 1925) w latach naszej młodości to już była firma ugruntowana (nigdy później w literaturze zjawiska takiego nie było - i nikt, dla kogo słowa "postęp" i "sprawiedliwość społeczna" miały jakieś znaczenie, nie ośmieliłby się kwestionować jego miejsca (pierwszego) w naszej współczesnej literaturze. Dowód: pierwszy numer "Wiadomości Literackich" na schyłku roku 1923 lub na początku roku 1924 rozpoczynał na pierwszej stronie wielki wywiad - z kim? Z Żeromskim, oczywiście! A jaka to rozpętała się burza, gdy Nagrodę Nobla, 1924, uzyskał Reymont, a nie autor "Ludzi bezdomnych", "Popiołów", "Dziejów grzechu", "Dumy o hetmanie" i "Słowa o bandosie", "Wiernej rzeki", "Róży"...

Z tym wszystkim, po wielkiej dziejowej cezurze, jaką było odzyskanie niepodległości i rok 1920, my wówczas młodzi, przy całym szacunku a nawet podziwie dla wielkiego pisarza, odczuwaliśmy w tamtych latach, właśnie - te lata... Dystans nie tylko pokoleń, ale całkowicie zmienionych warunków. "Ludzie bezdomni" (rok wydania 1900), podobnie jak problematyka "Róży" (rok wydania 1909) - to już wydawało się nam, przeszłość bezpowrotnie "przezwyciężona", która się już nigdy na naszej ziemi nie powtórzy. Mieliśmy przecież swoje państwo, krzywdzie narodowej stało się zadość, a z krzywdą społeczną można było walczyć jawnie; tragiczne powikłania "Róży" - jak X Pawilon, jak szubienica na stokach Cytadeli... - to już tylko historia. Pamiętam do dzisiaj, jakim wstrząsem była dla mnie scena z "Róży", w reżyserii bodajże Schillera, gdy przesłuchiwany przez carskich żandarmów pepesowiec, skonfrontowany ze zdrajcą z własnych szeregów, wobec tego ostatecznego dna upodlenia krzyczy w przystępie rozpaczy: "Wśród szpiclów - własne towarzysze!"... (cytuję z pamięci - po czterdziestu latach....). "Niepodległość... - pomyślałem wtedy - nie ma takiej ceny, jakiej by nie było warto za nią zapłacić. Bo to przecież już się nie może powtórzyć... Choćby - dlatego"... Pomyliłem się. Gdy opuszczałem kraj jesienią 1945, byli wśród szpiclów dawni towarzysze. "Róża" nabrała więc nowej aktualności...

Ale na dzieła literackie w chwili jego powstania patrzy się a k t u a 1 n y m i oczami, nie tymi, którymi każą nam patrzeć za dziesięć, dwadzieścia, czterdzieści lat zmieniające się okoliczności. O tym zapewne myślał Baliński, gdy w swoim "Słowie o Żeromskim" powiedział, że z prapremiery "Przepióreczki" w Teatrze Narodowym w Warszawie w dniu 27 lutego 1925, wychodził raczej z krytycyzmem (choć z uznaniem dla znakomitych aktorów) - wstrząśnięty, po ponownym wysłuchaniu jej tekstu w Paryżu, już na emigracji, w roku 1940, na parę miesięcy przed klęską Francji - a z głębokim wzruszeniem dziś w 50 lat po premierze, w londyńskim Teatrze ZASP w "Ognisku"...

Mając nieuniknione przemiany apercepcji w pamięci, spróbujmy zastanowić się, co sprawiło że "Przepióreczkę" odczuwamy znowu jako dzieło, które "pozostanie w naszym żelaznym repertuarze" - jak to przepowiedział przed pół wiekiem Osterwa. Muszę się tutaj uciec do hipotezy, która wydaje mi się możliwa a nawet prawdopodobna, chociaż nie upieram się, że odpowiada ściśle rzeczywistości. Otóż, wydaje mi się, że w literaturze, jak w ogóle w naszym życiu zbiorowym, zmieniają się, czasem już co kilka lat, prądy (mody), "szkoły", sposoby epatowania czytelnika, a nawet - ekstrawagancje i pospolite błazeństwa ("nuż w bżuh")... Wszystko to razem mieści się jednak w jakimś szerszym, ogólniejszym łożysku, czy nurcie - który, jak rzeka, przyjmuje dopływy i z prawa i z lewa, i wód bystrych górskich potoków i leniwych, płynących powoli z nizin - a także mętnych i zamulonych (a nawet śmierdzących) z ziem o glebach gliniastych i z torfowisk. Czasem wygina się, wybrzusza, często kołuje w grymaśne esy- floresy w zależności od układu topograficznego, ale swojego zasadniczego kierunku nie zmienia. "Wołga wpada do Morza Kaspijskiego" - tak nazywała się jakaś sowiecka powieść. Nil natomiast podąża do Morza Śródziemnego - i o tym wiedzą już dzieci w pierwszej klasie. A Tamiza - do Kanału Angielskiego... Natomiast Wisła - do Bałtyku. Nazwałbym to tektonicznym "celem" - ukształtowanym już z chwilą okrzepnięcia skorupy naszej planety... Podobnie, wydaje mi się, jest w każdej narodowej kulturze. Naród raz ukształtowany, jak ziemia, zastygła w określonym kształcie, już swojego "celu" (czy tez cech zasadniczych) nie zmienia. Oczywiście, są w charakterze narodowym a więc i w narodowych literaturach (jak w językach) ciągłe "poprawki", jedno słowo wychodzi z użycia a inne wstępuje w jego miejsce, przeżywają się formy gramatyczne i poetyckie metafory, ale choć trudno nam dzisiaj bez pomocy słownika zrozumieć Szekspira, dla nikogo nie ulega wątpliwości, że to jest wciąż ten sam język angielski (a u nas - polski, od "Bogurodzicy" przez Paska i Reja, Kochanowskiego i Słowackiego - i Mickiewicza oczywiście i Sienkiewicza i Żeromskiego i, i, i - aż po ów "nuż w bżuh" krakowskich futurystów lat dwudziestych, po Wiecha i - Gombrowicza.

Całkiem tak samo jest z tym, co nazwałbym imponderabiliami literatury, to jest z jej ładunkiem ideowym (filozoficznym, etycznym itd.). Pod względem formalnym ("prąd", moda) Żeromski należy do czasu swojego pokolenia, który nie był już czasem Balińskiego ani nikogo z nas - do "szkoły" literackiej ostatniego dziesięciolecia wieku XIX i pierwszego dziesięciolecia naszego stulecia. Różnie te prądy (tę modę) nazywano: impresjonizm, secesjonizm (w plastyce "secesja"), modernizm, symbolizm, także - dekadencja, czy po prostu fin-de-siecle. U nas utarła się nazwa "Młodej Polski" (analogia do "Młodych Niemiec" i "Młodej Skandynawii") - aż Edward Porębowicz, poeta i uczony romanista, profesor kiedyś a nawet rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, wymyślił nową nazwę: "polski neoromantyzm" (za Porębowiczem używa jej profesor Julian Krzyżanowski) i pomieścił w niej wszystkich sobie współczesnych, i Przybyszewskiego i Wyspiańskiego i Tetmajera i Żeromskiego - żeby wymienić jedynie najwybitniejszych. Były między nimi, oczywiście, ogromne różnice, odrębności, jakościowe i ilościowe. Nie miejsce tutaj by się tym zajmować. Zanotujmy wszakże, że wszystkie te odrębności i różnice mieściły się bez reszty w owym łożysku szerszym, przede wszystkim czasu i miejsca. Stąd, przypuszczam, uczucie chłodu, czy krytycyzmu, jakim Baliński (wówczas student) zareagował na prapremierę "Przepióreczki" w roku 1925, stąd - wobec cofnięcia się naszego czasu politycznego wstrząs, jakiego doznał słuchając ponownie jej tekstu na emigracji w Paryżu, w roku 1940 - i stąd wzruszenie, z jakim przyjęliśmy ją wszyscy, starzy już emigranci, na przedstawieniu w "Ognisku".

O samym przedstawieniu mogę powiedzieć same tylko komplementy. Jak wiele innych wysokowartościowych przedstawień Teatru ZASP na obczyźnie, zawdzięczamy "Przepióreczkę" Kielanowskiemu - tym razem przy wydatnej pomocy Maryny Buchwaldowej. To cuda, by na scence, "Ogniska" - po niedawnej udanej prapremierze Sołżenicyna porwać się na Żeromskiego i nie skręcić przy tym karku! Podkreśliłem już, że "Przepióreczka" (jak cały w ogóle Żeromski) należy do innego czasu. Podobnie jak Balińskiego, już przed 50 laty także i mnie (wówczas również studenta) irytował wyraźny w "Przepióreczce" passeizm - zwłaszcza w traktowaniu problemów par excellence społecznych (oświata pozaszkolna, szkoła "ludowa", zamczysko, księżniczka i sam "nadczłowiek", Przełęcki). Można by tutaj sięgać daleko wstecz, do nazwisk i imponderabiliów okresu woluntaryzmu, "siłaczek" itd. Nietzsche kłania się z zaświatów, a nawet jeszcze dawniejszy "prorok" filozoficznego pesymizmu, Schopenhauer... Nie lubiłem nigdy tych "magów" naszych prapradziadków. Wiele złego się od nich wywodzi.

Nie rozumiałem nigdy, dlaczego Żeromski swoją głęboko smutną tragedię nazwał komedią - i dlaczego któryś z recenzentów w okresie międzywojennym określił ją jako "komedię optymistyczną"...

Gdzież ta komediowość - czy dlatego, że "ciało profesorskie", złożone ze szlachetnych wolontariuszów, ma pewne satyryczne zacięcie? To przecież była jedynie "sztuczka", chwyt autorski, podjęty słusznie przez reżyserów i aktorów. Trzeba widzom tego dramatu dać także troszeczkę uciechy. "Komedia"! - gdzie trzy główne postacie wychodzą ze złamanymi sercami. (Proszę o wybaczenie wyświechtanego wyrażenia, ale to leży w "prądzie"). Społecznikowstwo Żeromskiego, jego wieczysta "judymowość", prymat "służby" nad osobistym szczęściem - tak, tak, znamy od stu lat, a wobec cofnięcia naszego czasu nie jedno o tym sami wiemy...

A jednak - wychodziliśmy po londyńskiej "Przepióreczce" głęboko wzruszeni. Tekst Żeromskiego, oczywiście, majster. Główny jednak ciężar tego tekstu spada na reżysera i aktorów. Protagoniści: Smugoniowa (Wiola Hola), Przełęcki (Marian Gamski) i Smugoń (Andrzej Kamiński) byli bardzo dobrzy. Wiola nawet znakomita. Znakomity był również Adolf Bożyński (gest, maska, dykcja) w pobocznej właściwie roli administratora majątków księżniczki, Beczkowskiego. Księżniczka, jak w ogóle role tzw. bohaterów pozytywnych, w wykonaniu Marii Arczyńskiej była o tyle przekonywająca o ile to było możliwe. W zespole profesorów na pierwszy plan wysunął się doskonały Ratschka. Po nim ustaliłbym taką kolejność: Witold Szejbal, Jerzy Placzek, Bogusław Kucharek, Zbigniew Youriewski. Oprawa sceniczna, klasa w wiejskiej szkole, Jana Smosarskiego; w stylu.

Publiczność, w przepełnionej sali reagowała bardzo serdecznie. Oklaskom, rozpoczętym już w czasie wprowadzającego przemówienia Balińskiego, nie było końca; odzywały się po każdym akcie, a często nagradzały poszczególne kwestie (Wioli, Bożyńskiego). Winniśmy wszystkim reżyserom, wykonawcom i dekoratorowi wdzięczność. Nie można było lepiej uczcić pięćdziesięciolecia Żeromskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji