Artykuły

Umarła klasa

"Szewcy" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Agnieszka Michalak w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.

W "Szewcach" [na zdjęciu scena z próby] Macieja Prusa w warszawskim Teatrze Polskim zabrakło wszystkiego. Po obejrzeniu długo oczekiwanego spektaklu jak bumerang powraca pytanie: po co on w ogóle powstał?

Budziła apetyty ta premiera w Polskim Bo i otwarcie długo oczekiwanej Kameralnej, i "Szewcy" czytani byli zawsze w teatrze w kontekście współczesnym i wobec określonego czasu. W obsadzie Katarzyna Stanisławska oraz Tomasz Borkowski, czyli jedni z najzdolniejszych w aktorskiej ekipie Polskiego, czego dowiedli chociażby w świetnym "Wujaszku Wani". Wreszcie Maciej Prus, który nie tak dawno, w telewizyjnym "Wyzwoleniu", po raz wtóry pokazał jak bacznym jest obserwatorem i kronikarzem dzisiejszej Polski i jak potrafi łączyć tradycję z nowoczesnością. Wydaje się ponadto, że "Szewcy" mają dla Prusa znaczenie szczególne, chociażby dlatego, że inscenizuje ich bodaj czwarty już raz. I jak się okazało, o jeden raz za dużo. Przedstawienie w Polskim jest ulepione z fatalnie zagranych, chwilami jakby przypadkowych scen. Nie widać też konceptu, wszystko się rozmywa, a słowa rzucane bezmyślnie z szybkością karabinu niewiele znaczą. Witkiewiczowski absurd został brutalnie sprowadzony do błahego żartu. Umowność i tandeta - do banału. Erotyczne podchody - do przyjemnej, platonicznej gierki. A rewolucja i zrodzony z niej nowy ład? Jaka rewolucja? Reżyser nic tu nie burzy, i co najważniejsze, nie znajduje klucza, którym mógłby "Szewców" otworzyć. Prus zrobił spektakl o zdegradowanej, zeszmaconej inteligencji, która posługuje się niezrozumiałym dla siebie językiem. Jest wiecznie niezadowolona, narzekająca i nienasycona. Oto Sajetan Tempe (Olgierd Łukaszewicz) i czeladnicy (Wojciech Czerwiński i Marcin Jędrzejewski) ubrani w białe koszule (tyle po umarłej klasie zostało) jak zmechanizowane roboty robią buty, szukając sensu. Słyszymy, że dopadł ich kryzys tożsamości, a moc twórcza

zanika. Rewolucyjne hasła zdają się ich nudzić. A przewrót, który ma wyrwać z uwierającego marazmu, jest tylko na niby - nikt w niego nie wierzy. Gwoździem do trumny dla przedstawienia okazała się jednak wspomniana para Borkowski - Stanisławska. Temu pierwszemu (prokurator Scurvy) najlepiej wychodzi siedzenie pod stołem. A Katarzyna Stanisławska w roli księżnej Iriny Wsiewołodownej została obsadzona wbrew swoim predyspozycjom. Siląc się na demoniczność, wyuzdanie i sadomasochizm, strasznie się męczy. Jest zablokowana, jakby sparaliżowana swoją rolą. Brak jej drapieżności, seksapilu, ale przede wszystkim fascynacji złem. A cóż znaczą "Szewcy" bez księżnej - czołowej w galerii Witkacego kobiety-demona? Nie ma też najciekawszej w dramacie psychologicznej relacji księżna-szewcy-Scurvy. A koszmarna końcowa scena, kiedy wszyscy mężczyźni niczym głodne psy wiją się i jęczą wokół ciała Iriny, jeszcze bardziej potęguje bezsens tej inscenizacji... Gdyby nie reżyserska sygnatura, można by sądzić, że jakiś amator porwał się z motyką na słońce. Podobnie jak po nieudanym spektaklu Jana Klaty w TR jak mantra powraca pytanie: czy warto dziś wystawiać "Szewców"? A jeśli tak, co ten dramat miałby znaczyć? Bo totalna degradacja i sprowadzenie człowieka do roli agresywnego dzikiego zwierzęcia, który chce kopulować i wbijać kły gdzie się da - to dużo za mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji