Horror?
Dwa wieczory Mickiewiczowskich "Dziadów" w teatrze telewizji to wydarzenie, które zmusza, by na krótko bodaj otworzyć "teatr zamknięty". Arcydzieło poezji narodowej trafia oto pod strzechy, po raz pierwszy zostaje udostępnione rzeczywiście masowej widowni. Wolno, przypuszczać, że wszystkich przedstawień "Dziadów", od ich wprowadzenia na scenę krakowską w początkach naszego wieku, nie oglądało tylu widzów, ilu ich mógł mieć telewizyjny spektakl Konrada Swinarskiego i Laco Adamika. Jeśli sobie ten fakt uświadomimy zupełnie jasno, stanie się on przerażający. Wielka narodowa literatura romantyczna została podana społeczeństwu w stężeniu dotąd niespotykanym i w dawce, która mogłaby wywołać szok.
Zdaje się, że nie wywołała. Arcydzieło poezji narodowej pozostało arcydziełem, ale na telewizyjnej tafli jakby cokolwiek żenującym. Nie darmo, nie dla pustego efektu rozwlókł Swinarski przedstawienie po całym Starym Teatrze. Nie krył bowiem w swojej inscenizacji lecz przeciwnie, uwypuklał to wszystko, co część II i IV "Dziadów" odróżnia od części III, co dramat rytualny dzieli od dramatu politycznego. Gdy ze sceny Starego Teatru przerzucił długi pomost nad całą widownią, nie krył i tego, że do dramatu politycznego zostają wprowadzone watki metafizyczne i melodramatyczne. Polifonii Mickiewiczowskiego poematu odpowiadała tu polifonia przestrzeni teatralnej. I nie tylko teatralnej, lecz także pozateatralnej. Gdy młody Rollison dopadał okna i skakał na plac Szczepański, włączała się do akcji panorama tego placu, wileńska cela bazylianów nabierała oczywistości krakowskiej, czego taki reżyser jak Swinarski nie mógł przeoczyć.
W okienku telewizora te wszystkie przestrzenie teatralne Swinarskiego, oczywiście pozostały, ale w głębi, mało dostrzegalne z zupełnie naturalnego powodu spłaszczonego ekranu. Ten ekran dyktował pierwszy i jedyny plan przedstawienia. Na którym znajdowała się guślarska gromada, bardzo śmieszne widma, potem izdebka księdza, z dziećmi i widmem Gustaw - w tym samym, by tak powiedzieć wymiarze. Wreszcie cela więzienna, salony warszawski i wileński, tu i tam uwijające się diabły i anioły, pozbawiane własnych przestrzeni, płaskie. Co w tym wszystkim było wspólnego poza płaskim, spłaszczającym ekranem?
Nagle zrozumiałem Jakuba Rotbauma, z którego pokpiwałem, w mowie i piśmie, przez ćwierć wieku. Otóż w połowie lat pięćdziesiątych odprowadzał mnie po jakimś przedstawieniu we Wrocławiu do pociągu. Był to czas kiedy wielki dramat romantyczny wracał na sceny, z których wyklęto go na pierwsze powojenne dziesięciolecie. Może już nawet atakowano Rotbauma, że wrocławski Teatr Polski nadal jest dla naszych romantycznych wieszczów zamknięty. Szliśmy ciemnymi ulicami i nagle ten wybitny reżyser westchnął: gdybym miał tutaj kierownika literackiego z prawdziwego zdarzenia, kogoś, kto na przykład dramaty romantyczne potrafiłby mi tłumaczyć zdanie po zdaniu, słowo po słowie, o co tam chodzi, co się z czym wiąże, co czego dotyczy, co z czego wynika. Ja tego zupełnie nie rozumiem, ale wtedy może potrafiłbym wystawić. Roześmiałem się na wrocławskiej ulicy. Przecież to tak jasne wszystko, te nasze klęski... Klęski tak, zgodził się Rotbaum, one są jasne. Ale te sztuki dzieją się w jakimś nieprawdziwym świecie. W nieprawdziwym świecie nieprawdziwi ludzie mówią o nieprawdziwych sprawach. Albo ja nie rozumiem tej ich prawdziwości... a chciałbym zrozumieć.
W przypadku Rotbauma wykluczało się wzajem rozumienie dwóch prowincjonalizmów. Świetnie czuł i pojmował zaginiony już folklor żydowski, jego słynny "Sen o Goldfadenie" mógłby był zrobić nie mniejszą karierę niż amerykański musical "Skrzypek na dachu". Trudniej było pojąć moment, w którym folklor litewskiego zabobonu splata się z narodową tragedią. Proszę się nie gorszyć tym słowem: folklor. Tak to bywa na świecie odbierane. Gdy w połowie lat sześćdziesiątych Dejmek z "Historyją o Chwalebnym Zmartwychwstaniu" występował podczas sezonu Teatru Narodów w Paryżu, dostał nagrodę - wtedy jeszcze Teatr Narodów rozdzielał nagrody - ex aequo z... zespołem folklorystycznym z Mali.
Obawiam się, że podobny los mógłby spotkać telewizyjną ekranizację "Dziadów". Jeśli nie gorszy: że oto przedstawiono dość nieudolny, na jakichś kompletnie niezrozumiałych ludowych motywach oparty horror, w którym zupełnie odwrócone zostały przynależne temu gatunkowi napięcia, akcja zamiast doprowadzić do ukazania się duchów i widm od nich się zaczyna, a potem toczy się jakby zapomniawszy o posianej na początku grozie, ksiądz zmienia się w braciszka, widma - w kogo? w panią Rollison, która niczym duch wywołany przez Guślarza prześladuje jakichś zabawiających się ludzi? Oczywiście, my wiemy, co to są "Dziady". I jeśli nawet Sowietnikowa w rękaw męża wyszepcze swoją kwestię, potrafimy sobie jej słowa dopowiedzieć: "Dopóki bili Żydów, choćby i niewinnych, milczałam, ale dzieci..." Znamy historię wileńskiej młodzieży, znamy historię umęczonego narodu, wiemy wszystko o tych gorących, spiskujących, powstańczych głowach i o tych siwych, statecznych, eleganckich, które bal u Senatora zaszczycały z własnej ochoty, a nie z konieczności, przymuszone sytuacją swoją i kraju. To wszystko wiemy. Że "Dziady" są poematem przeciwko przemocy, przeciwko carskiej przemocy, która zniszczyła nasz kraj, że autor do przyjaciół Moskali, do dekabrystów, do rewolucjonistów zwracał się z całym zaufaniem i przeświadczeniem o wspólnocie losu, co Konrad Swinarski w swojej inscenizacji podkreślił mocno każąc Konradowi na koniec, gdy uwozi go kibitka, powiedzieć wiersz z "Ustępu", właśnie "Do przyjaciół Moskali", co więcej, Konradowi przez lud własny, przez tych, co niedawno spełniali obrzęd dziadów, odartemu z butów i pańskiego odzienia. Żadnych mitologii narodowych w tym przedstawieniu, ciężkie ono i gorzkie, wyostrzone do ostateczności w swych wewnętrznych sprzecznościach, które miały być sprzecznościami polskiego społeczeństwa, beznadziejne właściwie, umyka z niego i mistyczne "44" i heroizm Wielkiej Improwizacji, nie umyka może zresztą zupełnie z pola widzenia, ale staje się znakiem rozpaczy, bezsilności, klęski. Nikt tu nie wygrał, nawet Senator, którego bodaj sny o niełasce będą dręczyć, nie mówiąc już o pomniejszych jego poplecznikach. Jakaś ogromna, fatalna przegrana, to sens przedstawienia Konrada Swinarskiego.
I ten sens w telewizyjnej ekranizacji został przekazany. Tyleż dzięki aktorom - znakomity Konrad Jerzego Treli, lepszy niż na premierze, głębszy, bardziej dramatyczny, świetny ksiądz Piotr Kazimierza Borowca, daleko przerastający premierowe wcielenie tej roli - co przede wszystkim dzięki telewizyjnej reżyserii Laco Adamika, nadzwyczaj wiernej i czułej wobec zamysłu i realizacji Konrada Swinarskiego. Ale jest to sens inaczej odbierany jednak w teatrze, a inaczej przed okienkiem telewizora. Gdy w sali teatralnej gasną światła, a może nawet wcześniej, gdy publiczność zajmuje miejsca w fotelach, wytwarza się pewna naturalna wspólnota, której niepotrzebne są, a nawet którą psują wszelkie dodatkowe w tym kierunku zabiegi niby nowoczesnych, a w gruncie mało doświadczonych reżyserów. I dla tej wspólnoty przeżycie "Dziadów", dziwnego obrzędu narodowej martyrologii, jest możliwe dzięki umowności teatru, dzięki strukturze sceny, która równie dobrze znosi gruby realizm jak wizyjność czy język symboli, zdania formułowane wprost i słowa komponowane w poetycką wielość rzeczywistości. To wszystko są rozmaite formy teatru, raz jedne dominują, kiedy indziej inne, ale doskonale potrafią pomieścić się na tej samej scenie, dwadzieścia metrów wzdłuż i w głąb, może tylko w innych sezonach, innych latach, ale i to niekonieczne, bo czasem po prostu z wieczora na wieczór, w innych przedstawieniach.
Ekran telewizora ma własne parametry. Jedne mierzone są w calach, te ważniejsze jednak narzuca świat współczesny, to wszystko, czym pulsuje szklana tafla przez, powiedzmy, dwadzieścia cztery godziny, a także kino współczesne, które spektakl taki jak "Dziady" musi wtłoczyć w serie pogańskiego, niezrozumiałego, wiec nieudanego horroru. Siedząc przez dwa wieczory przed telewizorem miałem poczucie kompromitacji. Nie przedstawienia Swinarskiego, nie realizacji telewizyjnej, nie Mickiewicza nawet. Ale czegoś o wiele więcej. Polskiego romantyzmu i polskiego losu. Gdzieś daleko poza nami pozostał świat współczesny, Europa z całą jej historyczną i kulturalną tradycją. Gdzie jesteśmy wraz ze swym arcydziełem poezji narodowej? W litewskiej puszczy zabobonów i guseł, widm i rzeczywistych trupów? Majaki, majaczenia, prowincjonalizm. Nie tylko guseł cmentarnych, ale przecież i całej narodowej sprawy. Jakże nam bliska jest ta sprawa, jakże nas wychowała, jakże wyhodowała całą naszą literaturę, a przecież w okienku telewizora nagle pomniejszyła się, zmarniała. Niczego więcej nie mieliśmy do powiedzenia poza zawodzeniem żałobnym i żałosnym nad własnym losem? Przerażającej konfrontacji że światem współczesnym z kulturą europejską doznało arcydzieło Mickiewicza w tak niewinnym, zdawałoby się, zabiegu jak sfilmowanie przedstawienia dla teatru telewizji.