Artykuły

Dowcip i humor "Ślubów"

Po kilku niepowodzeniach (spowodowanych chyba brakiem zaufania do wielkiego poety, obdarzonego przecież idealnym słuchem scenicznym) "Śluby panieńskie" odniosły, pełny i wzruszający sukces w teatrze kaliskim. Sukces ten jest także zwycięstwem młodzieży, co nadaje mu znaczenie specjalne. Nowa dyrektorka teatru, Romana Próchnicka, zaangażowała grupę absolwentów krakowskiej Szkoły Teatralnej. Najważniejsze role obsadzono młodymi. Ale i reszta wykonawców to artyści nowej generacji.

Reżyser Bogdan Michalik w rozmowie z redakcją "Ziemi Kaliskiej" przyznał, że kiedyś nie lubił Fredry. Podzielał pod tym względem uprzedzenia swych niektórych koleżanek i kolegów, których nasze szkoły nie zawsze przekonują do twórcy "Zemsty". Dopiero w trakcie lektury i własnej pracy zasmakował w dowcipie i humorze "Ślubów". Przypuszczam, że porwała go i wirtuozeria rytmu, i tok akcji.

Bo Fredro coraz bardziej porywa także i swym mistrzostwem formalnym. Boleśnie i nie bez wstrząsów dokonywał się proces krystalizacji "Ślubów", których ostateczną redakcję znamy. W sporach i dyskusjach z bratem upierał się zrazu poeta przy wierszu nie rymowanym. To, co dzisiaj brzmi leciutko i z taneczną wibracją, bywało blade. Sam poeta nie doceniał źródeł swej siły.

Póki młodzi aktorzy (i reżyser) nie wierzyli w "siłę uderzenia" Fredrowskiego arcydzieła, w ciekawy sposób rozmijali się z widownią. Także i z młodą, świeżą, wolną od obciążeń. Tą, która nie wyniosła znajomości arcydzieł ze szkolnych lektur. A mimo to reaguje na perypetie utworu w sposób spontaniczny.

Obserwowałem publiczność kaliską na premierze "Ślubów". Grupa studentów i absolwentów krakowskiej Szkoły Teatralnej przyjechała autokarem. "Wyłapywała" sukcesy interpretacyjne, szczęśliwe rozwiązania. Ale nie tylko oni bili brawo. Widzowie cieszyli się cudzymi osiągnięciami jak odkryciami, których wspólnie mogli dokonać.

Oto przykłady. Dorota Kolarzówna jest Klarą, już dziś obdarzoną pomysłowością w scenicznej szermierce. Szczególnie pierwsza cześć spektaklu została w ten sposób "odnowiona", nie zatracając utrwalonych w tej roli zdobyczy. Zwady z Gustawem, a także z Albinem, brzmiały interesująco. Widać było, że różnice temperamentów powodują zniecierpliwienia i wybuchy ambicji u tej wrażliwej i pokornej dziewczyny. Triumfalna replika jest wyrazem najszczerszych najbardziej indywidualnych dążeń W naiwnej i trochę dziecinnej postawie feministycznej mieści się żywiołowy bunt: mieszanina ambicji i przekonania o niedoskonałości stosunków ludzkich.

Drugim wielkim osiągnięciem jest rola Albina. Janusz Grenda jest obdarzony świetnym głosem, o głębokim tonie oraz wyborną a urozmaiconą dykcją. Umie się dobrze poruszać, czego dowodem "scena westchnień". Nie wpada w żadną ostateczność, które w tej roli grożą. Nie jest ani niedołęgą, ani niewolnikiem konwenansu. Szczerze zakochany w Klarze, mocno i zdecydowanie, choć flegmatycznie i niepraktycznie, zmierza do celu.

Zastanawiająca jest rola Radosta. Dymitr Hołówko nieco odbiega od stylu, który u nas ucieleśniał Jerzy Leszczyński (oraz naśladowcy czy następcy). Jego Radost wywodzi się z tradycji "sarmackiej". Ma gest niemal "kontuszowy" (choć kontusza nie nosi), brawurowo rozgrywa sceny utarczek z Guciem. Równie pomysłowy jest i w dialogach z panią Dobrójską, przy czym można powitać zarówno sukcesy partnerki, Barbary Olszańskiej, jak i pomysłowość reżysera w zakresie układania sytuacji. Olszańska (która ma już w dorobku zarówno rolę Anieli jak i Klary) jest kobieca w sposób tak naturalny i miły, że sentyment Radosta wydaje się uzasadniony, a nie musimy tu sobie koniecznie wyobrażać matrymonialnej przyszłości "trzeciej pary".

Marek Skup jako Gustaw nie wycieniował wszystkich, jakże bogatych, szans w roli chłopaka pełnego młodzieńczych uroków , który się z początkiem akcji interesuje raczej gody niż te, jakie dać mogą "woskowane posadzki" wiejskiego dworku. Gucia pociągają przygody w podmiejskich karczmach, do których nawet stryja próbuje wciągnąć. Trzeba więc niemałego wyczucia i aktorskiej swobody, by pozwolić na ukazanie owej przemian, jakiej chłopiec doznaje, gdy odkrywa swą miłość do Anieli, a zarazem możliwość organizowania czy ujawniania jej miłości, stopniowego wciągania w sidła przez siebie zastawione, korzystania z różnych "magnetyzmów".

Rzekoma oziębłość (czy tylko uprzejmy chłód, rezerwa) Anieli znalazła aż zbyt może mocny wyraz w grze Anny Wesołowskiej. Jej udział w akcji był zanadto powściągliwy. Dopiero druga część spektaklu rozluźniła grę tych dwojga. Od słynnej sceny pisania listu zarówno Marek Skup jak i Anna Wesołowska coraz swobodniej prowadzili akcję coraz więcej nas interesowali.

Co do scenografii, skomponowanej przez Elżbietę Iwonę Dietrych, operowała obniżonym wymiarem dworku wiejskiego, jaki pamiętamy ze starych rysunków przy dobrym wykorzystaniu tylnego planu i wejść bocznych. Reżyser dbał przede wszystkim o rytm, tempo, szczególnie pierwszych , "ekspozycyjnych" aktów. Dokonał skrótów, można się sprzeczać (np. co do pewnych niepowodzeń Gustawa, opowiedzianych w taki sposób, że nie uprawdopodobnił ich upływ czasu). Ale to, co najważniejsze, mocno się ujawniło: sprawa przemian psychicznych, narodzin miłości, uroków wiersza, zaskakujących sytuacji. Zrazu akcent kładziono raczej na miłosne "zwady" niż na perspektywy pojednań. Z wolna jednak dochodził do głosu także i ów drugi nurt. Ważna była na pewno i praca nad słowem, którą spektakl kaliski zawdzięcza Grażynie Matyszkiewicz.

Nie jestem zbyt radykalnym wrogiem eksperymentów ze "Ślubami". Myślę jednak, że spokojne przedstawienie kaliskie spełnia poważne zadanie. Dobrze zainaugurowało pracę nowej dyrekcji. Dalszymi premierami będą "Nowe szaty króla" w poetyckim opracowaniu, jakie przygotował Aleksander Maliszewski. Potem ukaże się "Wspomnienie" Johna Murella, które da okazję przypomnienia utalentowanej aktorki Kazimiery Starzyckiej-Kubalskiej. Za dyrekcji jej męża powstał kaliski festiwal, najstarszy w kraju, a pamiętny osiągnięciami. Przed laty dał nam okazję spotkania z dawnym krakowskim przyjacielem, zasłużonym dla kaliskiej sceny znawcą Hellady, prof. Józefem Korcalą.

Najstarsze - wedle przekazów źródłowych - miasto polskie, dawna stacja handlowa dla bursztynowych transakcji z Rzymianami (którzy podobno oszukiwali Słowian płacąc pieniądzem wycofanym z obiegu, miasto chlubiące się jednym z największych parków, częściowo zniszczone przez Niemców w pierwszym dniu pierwszej wojny światowej, a jednak pełne wartościowych zabytków, miasto pamiętające Bogusławskiego i marzące o filii poznańskiego uniwersytetu, miasto Asnyka i Dąbrowskiej, może się stać jednym z ważnych elementów decentralizacji kulturalnej, o której po trosze zapomnieliśmy w dyskusjach tak gorąco się toczących. Wierzę, że kultura tylko wtedy ma przyszłość, gdy się nie ogranicza do metropolii. W Kaliszu pracował przez kilka międzywojennych sezonów Iwo Gall. Stąd wyfrunęły Izabella Cywińska i Alina Obidniak. Romana Próchnicka, mająca prawo chlubić się reżyserskimi sukcesami, które zdobyła za granicą, w Kaliszu daje na razie pole popisu młodym (i rówieśnikom). Myślę, że znajdzie okazję także własnego działania reżyserskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji