Artykuły

Jestem szczęśliwym facetem

- Dziś mamy bardzo dużo pseudoartystów. Prawie każdy zasługuje w oczach opinii publicznej na miano artysty, dlatego nie przywiązuję się do tego słowa i nie lubię być nazywany artystą. Do szkoły filmowej poszedłem m.in. dlatego, że rok wcześniej zdawała tam dziewczyna, w której się podkochiwałem - BARTOSZ PORCZYK, aktor Teatru Polskiego we Wrocławiu, skończył 29 lat.

O rolach, które zachwycają teatralnych fanów, i występach w serialach, które dają popularność, oraz o tym, czy lubi szaleć po sklepach w poszukiwaniu modnych ciuchów i o tym, czy zagra Farinellego - ostatniego kastrata. Z Bartoszem Porczyklem, aktorem wrocławskiego Teatru Polskiego, rozmawia Małgorzata Matuszewska

Małgorzata Matuszewska: Dziś Pana 29. urodziny. To czas podsumowań?

Bartosz POrczyk: Zawsze tak wypada, że dzień urodzin jest jednym z bardziej pracowitych: spektakl, próba, dodatkowa próba. Tak też będzie w tym roku: od 10 do 14 próba "Smyczy" [na zdjęciu], od 14 do 17 próba "Snu nocy letniej" z reżyserką Moniką Pęcikiewicz i o 19 tradycyjnie "Smycz", podobnie jak w zeszłym roku. Może po spektaklu uda mi się znaleźć czas, żeby z przyjaciółmi zjeść urodzinową kolację. Podsumowania przemykają przez moment, ale przywykłem już, że dzień urodzin różni się od wyobrażeń o nim. Ma być wyjątkowy, a jest bardzo pracowity, ruchliwy, szybki i nie ma się za bardzo czasu na przemyślenia. Może znajdę na nie chwilę tuż przed zaśnięciem?

Zdobył Pan wiele nagród. W 2006 roku wszystkie główne nagrody na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej za "Fabrykę małp". Za rolę w spektaklu "Smycz" dostał Pan nagrodę na Bydgoskim Festiwalu Prapremier Teatralnych...

- Co mogę zrobić z tymi nagrodami? Są, więc bardzo się cieszę, że praca została doceniona przez jury, reżyserów i publiczność. Ale one są tego dnia, potem już ich nie ma. Nie ma się co do nich za bardzo przywiązywać. Oczywiście, że się z nich cieszę, ale nie dla nich pracuję.

Dlaczego Pan pracuje? Dlaczego został Pan aktorem?

- To są strasznie trudne pytania. Nie powiem, że zostałem aktorem z przypadku, byłoby to bardzo niewdzięczne. Początkowo bardzo buntowałem się przeciwko byciu aktorem. Kiedy się wygłupiałem przed szkołą i w szkole, panie nauczycielki mówiły: "O, ten będzie artystą". Potem przestałem lubić to słowo, bo niekoniecznie kojarzyło mi się z czymś dobrym, tylko czymś, co można zrobić w pięć minut, bez zbędnego wysiłku. Dziś mamy bardzo dużo pseudoartystów. Prawie każdy zasługuje w oczach opinii publicznej na miano artysty, dlatego nie przywiązuję się do tego słowa i nie lubię być nazywany artystą. Do szkoły filmowej poszedłem m.in. dlatego, że rok wcześniej zdawała tam dziewczyna, w której się podkochiwałem. Umówiliśmy się, że spotkamy się na miejscu. Ona się nie dostała, w następnym roku zdawaliśmy razem, ona znów się nie dostała, ja zostałem. I chyba zabrakło mi odwagi, żeby sięwycofać. Tak się zaczęło, a początki nie były łatwe.

Dużo Pan pracuje. Woli Pan teatr dramatyczny od teatru piosenki?

- Nie, nie rozgraniczam gatunków. Do teatru dramatycznego nie chciano mnie przyjąć, poza Łodzią, gdzie grałem po szkole. Poszedłem tam, gdzie mnie chciano. Bardzo dużo nauczyłem się od Wojtka Kościelniaka, praca z nim to były bardzo pracowite lata. Nauczyłem się śpiewać, wymarzyłem sobie piosenkę aktorską, a to był punkt wyjścia i punkt wejścia w inne środowisko. Nie ma co ukrywać, to przełom w moim życiu aktorskim: zwycięstwo na PPA i to, że ktoś mówi o mnie głośno, sprawiło, że późniejszy mój dyrektor Krzysztof Mieszkowski zechciał mnie mieć w swoim zespole. Była to droga "do", jestem również bardzo wdzięczny, bo mogę kontynuować swoją pracę: grać w dramacie i śpiewać na Przeglądach Piosenki Aktorskiej. Nie muszę tego rozdzielać, mogę świetnie dawać sobie radę w dwóch gatunkach.

Który koncert PPA był dla Pana szczególny?

- Każdy był inny. Piosenki Leonarda Cohena, "Gra szklanych paciorków", również piosenki Marka Grechuty - wszystkie były dla mnie wspaniałym przeżyciem. Nie chciałbym ich porównywać. Wszystkie zostały we mnie.

Niedawno zagrał Pan świetnie Karola Borowieckiego w "Ziemi obiecanej". Ma Pan swoją ziemię obiecaną?

- Jest taka ziemia. Nie dotyczy mojego zawodowego życia, wiąże się z życiem rodzinnym, z moją żoną, naszymi marzeniami i wspólnymi planami. A praca nie zając, nie ucieknie (śmiech). Realizować się można na wielu płaszczyznach. Z dnia na dzień wszystko się przecież w życiu przewartościowuje. Praca ma dla mnie znaczenie, nie chcę jednak, żeby zawładnęła całym mną. To brzmi banalnie, niczego nowego nie mówię, czego nie powiedzieliby przede mną wielcy artyści czy człowiek spotkany na ulicy. Odkrywam, że poza pracą jest jeszcze życie, a ono właśnie może być największym źródłem inspiracji. Jestem nie anonimowym, ale pracoholikiem i uczę się leczyć z tego nadmiaru pracy, żeby zacząć żyć pomiędzy.

Pana zawód jest specyficzny. Otwierając się na inne dziedziny życia, może je Pan przetworzyć na potrzeby aktorstwa.

- Wszystko się ze sobą ściśle łączy. Obym nie stracił tej równowagi.

Gra Pan również w filmach. Lubi Pan plan filmowy?

- W filmach, to może za dużo powiedziane. Gram w serialach, ewentualnie w fabułach dzielonych na odcinkowe serie. O przygodzie filmowej

nie mogę jeszcze za wiele powiedzieć, poza przygodą z reżyserem Antonim Krauzem, twórcą "Ku potomnym", gdzie zagrałem poetę Leona Stroińskiego. To była świetna sprawa, uwielbiam filmy kostiumowe, z innych czasów. Dobrze czuję się w kostiumie z minionych latach, w czymś, czego już nie ma, ale widzę, że problemy ówczesne mogą dotykać współczesności. Wchodzę w to totalnie. 1944 rok to inna rzeczywistość niż współczesność. To świetna przygoda: przenieść się na plan filmowy, gdzie wszyscy chodzą ubrani w kostiumy z tego okresu, mają odpowiednie fryzury, żyją w zupełnie innych okolicznościach niż ludzie dziś. Nawet ulice wyglądają inaczej. Człowiek przenosi się w zupełnie inny świat.

W "Gorączce" był Pan dyktatorem mody, w serialu "Pierwsza miłość" zagrał Pan studenta scenografii teatralnej, projektującego wnętrza restauracji. Lubi Pan modę, tę swoistą dziedzinę sztuki?

- Lubię z niej korzystać. Lubię, kiedy moje postacie są postrzelone i wtedy sięgam do mody, szukając pewnych rozwiązań. W konstruowaniu granej postaci zdarza mi się wychodzić od kostiumu, on nadaje bohaterowi styl, charakter, sposób bycia, mówienia, chodzenia. Wtedy sięgam po modę. Na co dzień nie ciągnie mnie do spędzania godzin w sklepach i przyglądania się nowinkom ze świata mody.

Do czego Pan się przygotowuje?

Zagram Puka w "Śnie nocy letniej" w reżyserii Moniki Pęcikiewicz. I piszę scenariusz do swojego spektaklu "Farinelli, ostatni kastrat".

Jak Pan pokaże Fauniellego?

- Jeszcze nie wiem. Farinelli był wielką gwiazdą dla sobie współczesnych, podobnie, jak dla nas dziś gwiazdą jest Michael Jackson czy Madonna. Chcę popatrzeć na niego nie jak na artystę na scenie, ale artystę samego w pokoju, rozbijającego się o ściany i samotność. Mówię o kastracji nie tylko fizycznej, której został poddany, ale o kastracji emocjonalnej i duchowej. O tym chciałbym zrobić spektakl. Kastracja dotyka nas także dzisiaj. Nie trzeba się przenosić w XVIII wiek, żeby mówić o współczesnych kastratach. Zamierzam opowiedzieć o Farinellim, odnosząc jego historię do współczesności.

Zagra Pan Farinellego?

- Poważnie się nad tym zastanawiam.

Co Pana fascynuje poza teatrem?

- Staram się mieć oczy i uszy otwarte na wszystko, co mnie otacza. Ciekawość to może pierwszy stopień do piekła, ale też źródło życia i inspiracji. Kiedy byłem mały, szybko się nudziłem. Chciałem grać na gitarze, grałem, poszła w kąt. Robiłem zdjęcia, ale znalazłem następne zajęcie. Malowałem, tańczyłem, pisa-

łem, biegałem - w każdej z tych dziedzin chciałem dochodzić do najciekawszego, najlepszego momentu i potem to zostawiać. Ktoś może nazwać to "kaprysem smarkacza", ktoś inny "poszukiwaniem" albo "błędami". Dla mnie ciekawość to nic złego. Zastanawiam się,vczy dziś aktorstwo jest dla mnie czymś, co chciałbym, żeby się kiedyś skończyło. Może to się nigdy nie stanie. Obiecuję sobie, że dojdę do tego momentu: przestanę grać, żeby zająć się czymś innym. Chcę móc popełniać błędy Bez nich przecież nie byłbym dziś tym, kim jestem.

Dążenie do celu jest ważniejsze niż sam cel?

- Droga jest ważna. Ważne jest przekonanie, że to, czym teraz się zajmuję, niekoniecznie musi być dla mnie całym światem, potrzebnym, żeby żyć. Ale niestety (śmiech) tak jest. Praca tak dalece zabiera mi czas, że staje się moim światem. I nie dostrzegam innych, normalnych aspektów życia. Niewątpliwie aktorstwo jest tym, co dotychczas zajmuje mnie najdłużej i jeszcze nie znudziło. Ważne jest też spotkanie z człowiekiem, jak przy naszej rozmowie, która sprowokowała mnie do refleksji, nazwania niektórych rzeczy, do przemyśleń. Jak brzmiało pierwsze pytanie?

Urodziny to czas podsumowań?

- Jestem młodym, zdrowym, cholernie szczęśliwym facetem, który lubi to, co robi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji