Artykuły

Depresja razy cztery

I tytuł, i intryga "Czwartej siostry" Janusza Głowackiego nawiązują w oczywisty sposób do znanego dramatu Antoniego Czechowa. Głowackiemu idzie jednak o coś więcej niż o zgrabną paralelę literacką. Nie przenosi on mechanicznie "Trzech sióstr" w czasy Rosji postkomunistycznej, lecz kusi się o analizę zjawiska głębszego - zachowania człowieka z gruntu dobrego i ufnego w starciu z drapieżną codziennością dzisiejszych czasów. "Czwarta siostra" to sztuka trudna w realizacji, kapryśnie skonstruowana, mieszająca gadżety popkultury z klasyką, zakończona dziwnym, jakby przyszywanym finałem. Ale sztuka ważna, bo Głowacki, jako jeden z nielicznych współczesnych polskich dramaturgów, nie poprzestaje na rejestracji obrazu zza okna, lecz penetruje ten obraz w bardziej uniwersalnym wymiarze.

W Teatrze Zagłębia w Sosnowcu "Czwartą siostrę" zrealizował Jerzy Schejbal możliwie wiernie podążając za nastrojem i poetyką tekstu. Spektakl zaczyna się więc typową dla Czechowa atmosferą oczekiwania, spowolnienia akcji i westchnień wędrujących za błękitnym balonikiem wysyłanym w niebiosa do zmarłej mateczki. To są jedyne mniej udane sceny spektaklu, młode bohaterki bardziej zdają się bowiem odgrywać teatr niż naprawdę cierpią.

Błąd psychologiczny bierze się ze sprzeczności współczesnej barwy dialogów i nadto tradycyjnego, rozlewnego sposobu scenicznej narracji. Konsternacja trwa jednak krótko, bo im bliżej życia, tym bardziej przekonują nas rozterki mądrych, ciepłych, ale niezaradnych kobiet. Siostry już nie chcą jechać do Moskwy, one w Moskwie mieszkają; im marzy się Ameryka. W Rosji na własnej skórze odczuwają kontakty z mafią, pijaństwo, rozpad norm moralnych, widmo zostania bez grosza. Są jednak jak kosmiczne stwory w morzu bezwzględności; wierzą w miłość, sprawiedliwość i uczciwość. Ich wiara jest szczera, ale czasem groteskowa - choćby wtedy, gdy mają wyrzuty sumienia jedząc mięso, ukradzione... tygrysowi tresowanemu przez Katię.

"Czwarta siostra" zbudowana jest na cienkiej i niebezpiecznej linie, rozpiętej między realizmem a nonsensem. Łatwo ześlizgnąć się w którąkolwiek stronę, powodzenie inscenizacji tkwi więc w dyscyplinie i intuicji aktorek, grających główne role. W Sosnowcu strzał obsadowy jest celny - trzy silne, odrębne osobowości połączone zdumiewającą więzią emocjonalną. W różnych sytuacjach zachowują się odmiennie, ale w tych kilku scenach, w których przysiadają i wspólnie przeżywają kolejną klęskę, są absolutną jednością. Barbara Lubos-Święs to ostra, zadziorna, nienawykła do ukazywania czułości, inteligentna Katia. Maria Bieńkowska gra Wierę; ciepłą, łagodną, poddającą się życiu, choć zaskakująco dzielną w chwilach zasadniczych decyzji. Najmłodsza z nich, Tania, zyskała dzięki Joannie Litwin nie tylko słodycz i naiwność dojrzewającego dziecka, ale też determinację, z jaką pakuje się ono w sytuacje mogące odmienić los. No i ta czwarta, która wprawdzie jest chłopcem, ale w plastikowym świecie hollywoodzkiej ułudy może być nawet młodą moskiewską prostytutką.

W tej roli zadebiutował, nad wiek udanie, kilkunastoletni Szymon Warszawski. Jeśli pozostanie na scenie, będą z niego ludzie... A w tle - cała galeria postaci dziwacznych, tragicznych, zabawnych, karykaturalnych, które mogą żyć w Moskwie, ale mogłyby (mentalnie) i w Warszawie. Zarówno sztuka, jak jej sosnowiecka realizacja, udanie wpisują się - przy całej groteskowości intrygi -w niepokoje współczesnych mieszkańców miejsca do niedawna zwanego Europą Środkową. Wychodzą od obserwacji obyczajowej, a dochodzą do zapisu stanu świadomości. Niestety, jak mawiają w sztuce, "świadomości w stanie depresji".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji