Artykuły

Wciąż obecny

Choć od śmierci Jana Banuchy minął już ponad rok, znajomi wciąż mówiąc o nim używają czasu teraźniejszego. "Kiedy chorował, przyzwyczaił nas do swoich rzadszych wizyt w teatrze" - tłumaczą, dodając, że jego obecność w teatrze jest wciąż wyczuwalna. Artystę przypomina Katarzyna Stróżyk w Kurierze Szczecińskim.

Nie lubił o sobie mówić "scenograf". W programach przy jego nazwisku wpisywano zwykle "dekoracje i kostiumy".

- Był człowiekiem niesłychanie skromnym - tłumaczy aktorka Nina Grudnik, żona Jana Banuchy. - Nie lubił pokazywać się na premierach, krępowało go mówienie o nim samym, o jego dorobku. W gruncie rzeczy był milczkiem, dlatego też rzadko udzielał wywiadów

Drewno i aluminium

Urodził się w Warszawie w 1934 roku. Dzieciństwo przypadło na trudne czasy okupacji. 0 rozrywki było trudno, chłopiec pochłaniał zatem domowy księgozbiór. Zafascynowany znalezionymi w nim ilustracjami - zaczął rysować. Po wojnie, już jako uczeń słynnego gimnazjum im. Mickiewicza w Warszawie (chodził do klasy m.in. z Janem Kobuszewskim), uczęszczał na kursy rysunku. Scenografia podobno pojawiła się w jego życiu nieco przypadkowo. - Kiedy robiłem dyplom na Wydziale Malarstwa ASP w Warszawie, byłem młody, więc upominało się o mnie wojsko. Mój profesor zaproponował, abym zapisał się na Wydział Scenograficzny, to będę miał spokój. Skorzystałem z dobrej rady, chodziłem na wykłady do szkoły teatralnej, odbyłem asystenturę u Daszewskiego (Władysława, słynnego polskiego scenografa - przyp. kas), podpatrywałem prace starszych kolegów. Wreszcie zrobiłem pierwszą samodzielną scenografię do "Aktora" Norwida w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku w 1959 r. - wspominał w 1998 roku w "Kurierze Szczecińskim".

Od swego debiutu Banucha został ulubionym scenografem Zygmunta Hübnera. Wielkich nazwisk, z którymi współpracował jest zresztą znacznie więcej: Andrzej Wajda, Aleksander Bardini, Maciej Englert, Mikołaj Grabowski, Andrzej Kondratiuk...

- Kiedyś inaczej myślało się o scenografii, pomysły Janka były więc zaskakujące - śmieje się Nina Grudnik. - Pamiętam na przykład, że wypełnił kiedyś scenę zawieszonymi odwrotnie czubkami drzew. Był szalenie nowoczesny, wyprzedzał swoje czasy. To się podobało, przynosiło mu nagrody na festiwalach.

Do historii teatru przeszły dekoracje z aluminium, które Jan Banucha stworzył do "Króla Edypa" w Opolu, czy drewniana plaża, wymyślona na potrzeby "Burzy" w Warszawie. Jego znakiem rozpoznawczym stała się jednak ascetyczność, prostota, niechęć do efekciarstwa. W ostatnich latach też czerń, o której mawiał, że pięknie podkreśla ciało aktora, jego twarz i dłonie.

- Jan myślał kolorami - opowiada Adam Opatowicz, dyrektor Teatru Polskiego w Szczecinie. - Pamiętam moje pierwsze z nim spotkanie, kiedy przyjechałem do Szczecina i trafiłem na próbę "Idioty" Dostojewskiego w reżyserii Andrzeja Maya. Próba była długa, czytana, nudnawa, Janek siedział i przysłuchiwał się jej. Po zakończeniu pracy, May spytał: "I co sądzisz, Jasiu?". Janek myślał, myślał, w końcu powiedział dwa słowa: "zgniła zieleń". I faktycznie, zrobił potem piękną scenografię w odcieniach zgniłej, jesiennej, listopadowej zieleni.

W drodze

W Szczecinie Jan Banucha pojawił się w 1969 roku. Jak sam mówił, przyciągnęła go osobowość Józefa Grudy, wybitnego reżysera:

- On mnie tu po prostu przywiózł. Wcześniej zrobiłem z nim dwa prowincjonalne przedstawienia, chyba dobre, bo zdjęte przez cenzurę. Jemu też się chyba spodobało, bo raz przyszedł do mnie ze szklanką i mówi: Witek jestem - i to właśnie był Witold Kościałkowski, syn przedwojennego generała, znany w teatrze jako Józef Gruda. A jak mnie ściągnął już do Szczecina, to okazało się, że poza nim samym są tu w teatrze inni jeszcze ludzie tego formatu, którzy przyjechali z Wilna, ze Lwowa. Nieżyjący już stolarz Florian Wolny, malarz Michał Tuszyński, krawiec Stasio Kaczmarczyk. Oni mieli nie tylko wielki talent w ręku, oni ten teatr, który przecież produkuje złudzenia, traktowali bardziej serio niż życie. Pokochałem tych ludzi. I choć pracowałem w Polsce w dwudziestu kilku teatrach, takiej brygady nigdzie nie spotkałem.

Choć osiadł w Szczecinie, wciąż dużo podróżował po Polsce. Przyjaciele wspominają rozmowę Jana Banuchy z reżyserem Ryszardem Majorem, z którym przygotowywał spektakl. "Janek, kiedy wreszcie porozmawiamy o tym przedstawieniu?" - miał spytać Major. "Jak zostaniesz konduktorem" - odpowiedział scenograf.

- W ciągu 50 lat pracy zrobił 600 realizacji w teatrach i 125 w telewizji, proszę sobie wyobrazić, jaka to olbrzymia praca - mówi Adam Opatowicz. - Nic dziwnego, że nie miał czasu na malowanie, a wielka szkoda, bo tworzył piękne obrazy. Był takim impresjonistą ze środkowej Europy. Miał do tego ogromną, nieprawdopodobną wręcz wiedzę. Rozmowa z nim była jak degustacja - książek, anegdot. Może dlatego, że mówił niewiele, to każde słowo miało wagę. To wielkie szczęście dla nas i dla szczecińskiej sceny, że mieliśmy szansę współpracować z kimś tej miary. Z prawdziwym gigantem polskiego teatru.

Choć uznawany był za jednego z najwybitniejszych scenografów w Polsce, wszyscy podkreślają wyjątkową skromność Banuchy. Do każdego podchodził z olbrzymim szacunkiem, nikomu nie umiał zrobić przykrości. Nie potrafił też przekładać sławy na wygody materialne - do końca życia mieszkał w dawnym teatralnym mieszkaniu, dzielonym z innymi lokatorami.

- Nigdy nie widziałam go zdenerwowanego, był człowiekiem naprawdę wyjątkowym - wspomina reżyser Tatiana Malinowska-Tyszkiewicz. - Ufałam mu bezgranicznie, wiedziałam, że przyniesie szkic i to będzie dokładnie to, czego szukam. Przed spektaklem rozmawialiśmy o tym, co chcę pokazać, jakie emocje wyciągnąć z tekstu, i to była baza do pracy Janka. Czasem przynosił jakiś przedmiot, który ustawiał całą atmosferę inscenizacji. Tak było z kołem katowskim, które zaproponował mi do "Śmierci białej pończochy". Początkowo wydawało mi się ono dziwacznym pomysłem, ale kiedy zobaczyłam, jaki tworzy genialny efekt, znikły wszystkie moje obiekcje.

Kostiumy, ślady, znaki

W pracowni krawieckiej szczecińskiego Teatru Polskiego, z którym związany był przez ostatnie 15 lat swojego życia, wciąż panuje swoisty kult Jana Banuchy. Również i aktorom ciężko pogodzić się z odejściem wybitnego scenografa. - Rzadko zdarza się, by ktoś tak jak on potrafił dać kostiumem wskazówkę do tego, w jakim kierunku budować postać - mówi Małgorzata Chryc-Filary z Teatru Polskiego. - Jednocześnie jednak słuchał i naszych sugestii. Do "Prywatnej kliniki" wymyślił mi różową sukienkę i różowy toczek z piór. Zgodziłam się na nie pod warunkiem, że dodatki będą w kolorze czerwonym. Pomyślał, zaaprobował, a za całościowy efekt dostałam na premierze brawa na wejściu (śmiech). Stroje, jakie dla nas tworzył były przepiękne w najdrobniejszym detalu. Do "Śmierci białej pończochy", w której grałam królową, stworzył mi wręcz nieprawdopodobną suknię. Był autorytetem jako scenograf i jako człowiek.

Zmarł w lipcu 2008 roku. Choć od dawna chorował, jego śmierć dla teatralnego środowiska była ogromnym szokiem, tym bardziej że do ostatnich dni pracował nad nowymi spektaklami.

- Czas przygotowań do naszego ostatniego wspólnego spektaklu - "To ja..." wypadł na okres urlopowy - opowiada Tatiana Malinowska-Tyszkiewicz. - Wyjechałam do Nastazina z Teatrem Nie Ma i tam dowiedziałam się o śmierci Jana. Po powrocie do prób, ciągle coś mi nie pasowało. Jest tam w spektaklu postać - grana przez Martę Łągiewkę - sumienia, ducha, czegoś nieokreślonego. Jan nigdy nie ubierał kobiet w spodnie, więc i dla niej wymyślił kostium ze spódnicą. I kiedy myślałam nad tym, co powinnam poprawić, przyśnił mi się Janek. Kazał ubrać Martę w spodnie, wyjaśniając, że przecież ta postać nie ma określonej płci. Kiedy na próbie aktorka założyła spodnie, usłyszeliśmy wszyscy cichy szmer, tak jakby Janek dał nam sygnał, iż teraz wszystko jest jak należy. Być może brzmi to niepoważnie, być może ktoś to uzna za zabobony, ale ja wierzę w to, że człowiek po swej śmierci zostaje blisko spraw, które kochał.

- Jan odchodził kilka razy, więc przyzwyczailiśmy się do jego czasowych nieobecności - wtóruje Adam Opatowicz. - Robił dla nas wiele rzeczy, nie pojawiając się codziennie w teatrze i dlatego teraz wciąż czujemy się tak, jak gdyby opuścił nas na kolejną chwilę. Zostało po nim tyle znaków, śladów, kostiumów...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji