Antygono-idź do klasztoru! (fragm.)
Otóż w połowie lutego miałem możność obejrzenia arcy-tragedii na scenie (dosłownie - gdyż i widzowie, i aktorzy znaleźli się na deskach scenicznych) Teatru Dramatycznego w Warszawie. Występował tu gościnnie krakowski zespół Starego Teatru. W Krakowie, jak wiadomo, wszystko co stare - to dobre: budynki, rodziny, meble, obrazy, teatr. Nawet aktorki są tam znakomite, choć ich akurat w "Hamlecie" zabrakło. Były natomiast młode. Ale bohaterka wieczoru, p. Teresa Budzisz-Krzyżanowska została już wypożyczona z Warszawy. Do tytułowej roli.
Tu drobne wyjaśnienie: reżyser przedstawienia - p. Andrzej Wajda obsadził p. Budzisz w roli tytułowej - to znaczy męskiej. W obsadzeniu Hamleta aktorką, nie ma nic szokującego od dobrych stu lat, od kiedy znakomite artystki, jak choćby Sarah Bernhardt, z upodobania zaczęły grywać duńskiego księcia. Z upodobaniem lecz i miernym zazwyczaj rezultatem.
Pomny na efekty tych doświadczeń, nie byłem usposobiony nazbyt przychylnie do krakowskiego eksperymentu p. Wajdy. Co tam przychylnie! Uważałem go po prostu za jeszcze jeden efekciarski chwyt i bezsensowny (a na dobitkę ograny) pomysł reżyserski. Zwłaszcza, gdy na poprzedzającej występy konferencji prasowej usłyszałem z ust Andrzeja Wajdy, że obsadził p. Budzisz w "Hamlecie", ponieważ uważa ją za najwspanialszą aktorkę polską. To mu oczywiście wolno. Dodał też, że role kobiece są w ogóle w dramaturgii słabsze niż męskie, co wzbudziło we mnie niejakie wątpliwości. Kiedy zaś oświadczył, że rola Hamleta jest najwspanialszą rolą w teatrze (jak twierdziła pewna pani, której mały synek grał w filmie p. Wajdy pt. "Danton", a wobec tego największa aktorka polska winna zagrać najlepszą rolę, tj. p. Teresa - Hamleta, byłem już skołowany całkowicie. Znakomity reżyser dodał jeszcze, że jego czwarty z kolei "Hamlet" toczy się w garderobie teatralnej i właściwie jest to nie "Hamlet", tylko aktorzy przygotowujący się do sztuki, którzy razem pracują... słowem ruska baba w babie, czyli teatr w teatrze do kwadratu. Coś, czego organicznie nie znoszę. Grubo przed spektaklem miałem doń wyrobiony, jednoznaczny stosunek - negatywny.
Ale to nie był jeszcze koniec przygotowań. Bowiem p. Budzisz-Krzyżanowska wyjaśniła nam, że podjęła się tego ryzykownego zadania, by grać rolę dla siebie. I że taka motywacja była zupełnie wystarczająca. Nie dla mnie jednak. Należę bowiem do tych tradycyjnych widzów, którzy wolą, by występujący aktorzy myśleli o mojej, niźli swojej przyjemności. I zgadzam się z wielkim Jouvetem, że aktor powinien niczym fachowa prostytutka (nazywał to brutalnie) myśleć o satysfakcji klienta, a nie własnej. Dość, że wszystkie argumenty tak reżysera, jak aktorki przemawiające za maskulinizacją p. Krzyżanowskiej wydały mi się naciągnięte, fałszywe, pełne minoderii i w ogóle do kitu. Na przedstawienie poszedłem jak na ścięcie.
Początek nie zawiódł moich oczekiwań - był fatalny. Siedziałem w potwornym ścisku na scenie, vis a vis pustej widowni (800 wolnych foteli). Przede mną była potworna purpurowa kanapka, szmatława czarna kotara i na jej tle tandetna toaletka z garderoby. Wtem weszła p. Krzyżanowska (ale nie Olga - Wicemarszałek Sejmu, tylko Teresa - aktorka) i zaczęła się rozbierać z prywatnych ciuchów. Niestety za parawanem. Wyszła ubrana, tylko na naszych oczach wciągnęła długie, zamszowe, czarne buty, no i zaczął się "Hamlet", a wraz z tym mój sen o klęsce rozwiał się na cztery wiatry.
Wszystko to za sprawą Budzisz-Krzyżanowskiej. Zagrała jak anioł. Nie, lepiej - niczym sama Melpomena, muza poezji tragicznej. Zagrała niczym bóg teatru, którego imienia nie znam, ale jakiś być przecież musi w bogatej galerii bogów czczonych przez człowieka. Jakże subtelnymi środkami potrafiła aktorka wznieść się ponad kondycję scenicznej postaci i własnej, ludzkiej płci. Jak niezwykła i precyzyjna była sztuka pozornie zatopionej aż do bezpamięci w rozszalałym żywiole gry artystki. Krystaliczna w bólu, trawiona nienawiścią, jasna w przebaczeniu, lecz ciemna w drodze przez zakamarki miłości, zawładnęła sceną pani-Hamlet. Nie, nieprawda - nie pani-Hamlet, bo przecież Budzisz-Krzyżanowska nie grała ani duńskiego księcia, ani Hamleta-szaleńca, ani Hamleta w ogóle. Nie grała mężczyzny, czy kobiety, postaci tragedii, lecz ideę szekspirowskiej sztuki. Wydestylowaną myśl poety zamkniętą w ludzkiej powłoce postaci. Zagrała hamletyzm każdego z nas. Naszej pojedynczej miłości i wspólnego lęku, wahań między miłością a okrucieństwem, dobrem i złem, nadzieją i zwątpieniem. Była samą godnością ludzkiego istnienia w przemijającym - jak my wszyscy - kształcie, na drodze z nikąd do nikąd. I choć nie był to "Hamlet" działań szybkich i licznych, lecz właśnie "powolniejszych" i nie tak obfitych", stał się fascynującym dziełem scenicznym. Przykuwał uwagę, zmuszał do ogromnej pracy: myślenia o samym sobie w nowych, powstałych dzięki temu dziełu, kategoriach.
Może to właśnie miała na myśli aktorka, kiedy mówiła, że podjęła się owej roli, by grać ją dla siebie samej?