Garderoba Hamletów
Niech mi wytrwali (oczywiście, ci, którzy wytrwali z moimi tu recenzjami podczas ostatnich 30 lat). Czytelnicy wybaczą, że zacznę ten opis wrażeń ze spóźnionej o prawie pół roku - po zagranicznych wojażach teatru - premiery prasowej "Hamleta" w STARYM TEATRZE, nie tyle od refleksji artystyczno-intelektualnych, lecz w jakimś sensie psychofizycznych. Lub odwrotnie, jeśli idzie o finalne stwierdzenie.
Myślę bowiem, że Andrzej Wajda, który donosi w specjalnym programie do przedstawienia, iż - co podaję za nim skrótowo - pragnie jako reżyser ukazać męki Aktora odtwarzającego perypetie Hamleta, dyszącego żądzą zemsty księcia Danii będącej pono więzieniem, a rządzonej przez bratobójcę Klaudiusza ożenionego z bratową i matką następcy tronu, perypetie za kulisami sceny w garderobie, naprzeciw lustra (ergo: zwierciadła, jakie odbija życie zawsze i wszędzie) oraz lustra-telewizora ustawionego nad garderobianą niszą (czyli współczesnego przekazywacza gry na planie scenicznym artyście przygotowującemu grę-nie-grę) w swoisty sposób dopomógł widowni skazawszy ją na trzygodzinne, z małą przerwą, męki "nagniotkowe" wynikłe z twardych, wąsko usytuowanych ław dla publiczności. Zdanie wprawdzie przydługie, za co solennie przepraszam, ale należało je wypowiedzieć prawie jednym tchem, celem uwiarygodnienia siedzeniowej argumentacji.
Ta, żartobliwie wyrażona, pomoc inscenizatora pozwala niewątpliwie bardziej dogłębnie wczuć się w intencje jego pomysłu "Hamleta IV". Pisze zatem o swojej koncepcji, że stała się ona: "moją czwartą próbą zmierzenia się z arcydziełem Szekspira. Jest to Hamlet-Aktor. A cała akcja koncentruje się niejako w garderobie, która jest miejscem refleksji Hamleta na temat tego, co dzieje się w głębi, na scenie, mało widoczne (raczej słyszalne) dla widza. Być albo nie być dla Hamleta-Aktora to wytrwać do końca. Wytrzymać presję tej roli. Zagrać ją do końca akcji. Aktor - płeć obojętna - jest ciałem, przez które przechodzi strumień życia postaci scenicznej (...) Wielkość Hamleta polega na tajemnicy, którą trudno rozwikłać. Jest to utwór niezborny, z wielkimi brakami (mówią, że przepisywacze spisujący ze sceny zgubili kartki). Ta wersja, choć fantastyczna, jest najbliższa mojemu sercu (...) Bo sztuka jest ograniczeniem, eliminacją, wyborem a Hamlet jest obrazem samego życia. Tego nie mogę wyreżyserować, jak nie mogę wyreżyserować własnego losu (...) Dlatego spycham akcję dworską Hamleta na scenę, niech tam grają intrygę polityczną, występ aktorów i przemarsz wojsk Fortynbrasa. Ja zostaję z umierającym ze strachu i wycieńczenia Hamletem w garderobie - bowiem jego być albo nie być oznacza wyjście na scenę (...) do widzów!". Dalej wyjaśnia Wajda, jak to się skończy (skądinąd pomysłowo sprowadzając Fortynbrasa z innego- teatru do Teatru Hamleta we wcieleniu jakby kontynuatora tej roli) lecz szczegółów nie zdradzę, gdyż mimo okrutnych mąk fizycznych spektatorów i audytorium, warto aby sami duchowo przeżyli do końca zarówno męki własne, jak i te Hamletowe. Spektakl wedle mego odczucia trzeba zaliczyć jednak do niecodziennych, czy nietuzinkowych prezentacji, o jakich najczęściej obecnie można tylko pomarzyć w znanych z lepszych tradycji teatrach. Nie tylko krakowskich. Co nie znaczy, że spełnia on od początku do końca nadzieje związane w każdym calu z pojęciem absolutnego wydarzenia scenicznego.
Było mi wygodniej, naturalnie, oddać głos twórcy widowiska w węzłowych sprawach jego koncepcji inscenizacyjnej - aniżeli streszczać po kolei ciąg zdarzeń znanego z lektur szkolnych, dramatu. Jednakże pewne cechy tego scenariusza - bo przypomina on odniesienia czysto teatralne i filmowe - wypada na tym miejscu uwypuklić. Przede wszystkim Hamleta IV gra gościnnie wybitna artystka, niedawno jeszcze członkini zespołu Starego Teatru. Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Nie pierwszy raz, jak wiadomo z historii teatru, rolę Hamleta powierzano kobietom. Z różnych względów. Wajda uważa, iż w tym przypadku
kierowało nim przekonanie, że "Budzisz-Krzyżanowska jest najzdolniejszym aktorem w Polsce". Stąd nie ma tu znaczenia płeć, ale warsztat dramatyczny wykonawcy roli. I słusznie. Pewnie, można by doszukiwać się wielu jeszcze motywacji - poza próbą zaskoczenia dzisiejszego odbiorcy - owej, niewieściej odmiany Hamleta choćby poprzez synonimy słabości i siły płci pozornie słabej, symbole czystych niewinno-dziewczęcych uczuć i... histerii wykrzyczeń swych emocjoracji, czy po prostu życia udawanego, niezależnie od kostiumu oraz uogólnień związanych z teatrem, jaki wszyscy dla wszystkich odgrywamy. Albo świat-teatr do tego zmusza, ponieważ każda egzystencja ludzka sprowadza się do dramatycznej g r y o swoje i cudze losy.
A więc - do garderoby teatralnej wchodzi Teresa Budzisz-Krzyżanowska w stroju kobiecym i odziewa się po męsku przed publicznością, zgromadzoną pod tylną ścianą owej garderoby. Czyli NA SCENIE (co Wajda powtarza, aczkolwiek nieco inaczej, na wzór znakomitego, sprawdzonego już, własnego zamysłu inscenizacyjnego: usadzenia widzów w niby-ławach sędziów przysięgłych podczas procesu Raskolnikowa ze "Zbrodni i kary" Dostojewskiego na tej samej scenie, lecz nie na widowni!), żeby za sprawą kunsztu aktorki zasugerować jakby całą ułudę teatru; wtłaczania siebie, osoby prywatnej, w postać tyle wymyśloną, co i przeżywaną w światłach dalekiej (na obrzeżach scenicznych i przed ciemną głębią sali) rampy. W odwróceniu perspektywy a także zwielokrotnionych odbić lustrzanych u wejścia i nad toaletką garderoby, czy wreszcie na ekranie telewizora. Światła i odbite, przy użyciu zwierciadeł, złudy przemieszane z prawdą (?) odbieraną w zależności od sposobu obserwacji i rozumowania - oto pierwsze wrażenia optyczno-słuchowe seansu ze zmagań człowieka (Hamleta) z własną naturą i z moralnym być albo nie być w umownej Danii. Aż do zaskakującego wyciszeniami, wybornego aktorsko epizodziku przeistaczania się Aktora - Fortynbrasa (Jerzy Radziwiłowicz) w Hamleta (może Piątego?) na krótki czas. Zresztą, wypełniony tymi samymi słowami, którymi rozpoczynała spektakl Wajdy Budzisz-Krzyźanowska.
W ogóle sporo tu niespodzianek różnego kalibru. Świetnych i słabszych. Począwszy od nowego, celnego przekładu sztuki (Stanisława Barańczaka), który to przekład zwłaszcza w monologach oraz zgrzebnej codzienności języka (niekiedy przepysznie groteskowo-jurnego) wnosi uniwersalizm stylistyczny, niejako pomost między Szekspirowskim Teatrem The Globe z jego bezpośrednią lub zakulisową obyczajowością a współczesnym odbiorcą kolejnych Hamletów i... Hamletiad. Poza tym, mnie osobiście ucieszył fakt, że reżyser wprowadził na scenę pewne kwestie, mało albo prawie nigdy nie uwzględniane przez realizatorów kilkudziesięciu znanych mi dotąd inscenizacji tej wciąż niejednoznacznej tragedii wielkiego majstra ze Stratfordu.
Natomiast obawiam się, czy ktoś nie pamiętający zbyt dobrze fabuły "Hamleta" odnajdzie w gąszczu zbitek i skrótów tekstu trakty i dróżki akcji, po których toczą się koła oraz kółka z osiami intryg. Czy pojmie wszelkie niuanse interpretacji zdarzeń i działań postaci? Obym się mylił... Chociaż, wydaje mi się, że brak spójności wielu części spektaklu, zatarcia logiki sytuacji scenicznych, prędzej mogłyby wywołać zamęt w umysłach co do metod i środków wyrazistości teatralnej, niż samo zjawisko ukobieconego Hamleta, zapewne przerysowanego z zamysłem w napadach furii babskich, lecz jednocześnie - wskutek kontrastów reakcji damsko-męskich - nieoczekiwanie frapującego (przeważnie) jako osobowości właściwie "zlepionej". Z dobrego i złego kruszcu artystycznego oraz psychologicznego. Na zewnątrz i od wnętrza postaci.
Nie umiałbym jednak wytłumaczyć, czemu przyjaciel Hamleta, Horątio (oszczędnie grany przez Krzysztofa Globisza) musi się jąkać - kiedy sobie tylko przypomni o tym na scenie - gdyż trudno dociec potrzeby tego rodzaju ornamentyki mowy w charakterze jego roli. Przyznam też, że tym razem zawiódł moje oczekiwania Jerzy Grałek (Klaudiusz, nowy król Danii; jako podły i krwiożerczy tyran, pozbawiony niemal kompletnie psychologicznej podbudowy swych działań (scenicznych). Jerzy Bińczycki nie potraktował chyba poważnie blaznowatości Poloniusza, frymarczącego własną córką Ofelią, co jednych śmieszyło, a drugich trochę irytowało, zaś laleczkowato śliczna Ofelia w wykonaniu Doroty Segdy pewnie z góry wiedziała, że nie należy ufać męskim afektom niedoszłego kochanka. Zabawnie (ale czy podtekstowo na pewno?) sprowadził reżyser w... workach na scenę Rosenkrantza (Aleksander Pabisiak) i Guildensterna (Jan Monczka) jako dworzan-kolegów Hamleta, acz równocześnie - z polecenia króla - jego głupawych szpicli-prześladowców. Bardzo dowcipnie udawał Grabarza Jan Peszek, który także wystąpił na czele wędrownej trupy aktorskiej, przyodzianej we współczesne wyroby konfekcji męskiej: w garnitury i prochowce. Dorota Pomykała (obok nieobecnej na premierze Ewy Lassek) podpierała swą rolę Matki Hamleta-Królowej Gertrudy, świeżej wdowo-żony szwagra - mordercy Klaudiusza - laską, lubo czymś w rodzaju kosturu, ale wyglądała matronowato wobec syno-córki. Ponadto nokazywali się przelotnie Ryszard Łukowski (Mąrcellus), Paweł Kruszelnicki (Bernardo oraz Kapitan) i Marek Kalita (Laertes, brat Ofeltt) w pojedynku remisowym z Teresą Budzisz-Krzyżanowską walczącą za (miast) Hamleta.. Ducha ojca Hamleta nie widziałem siedząc z boku, mimo że podobno pokazywali go i Jan Krzyżanowski, i Jan Monczka. A może udało im się zniknąć w porę?
Garderobę i garderoby osób dramatu projektowała Krystyna Zachwatowicz, a muzykę (przeważnie w formie przeraźliwych grzmotów niby w "Burzy" też tego samego autora) skomponował, zgodnie z tradycjami Starego Teatru Stanisław Radwan.