Artykuły

Żenlandia

Jedynym ratunkiem dla oper, teatrów czy filharmonii stały się tak zwane interdyscyplinarne fuzje. I tak na przykład aktorzy prezentują klasyczny repertuar (żadnej awangardy!) wyłącznie nago, a w scenach miłosnych - teraz stanowiących główną atrakcję spektakli - są zastępowani przez dublerów, którzy naprawdę kopulują na oczach widowni - Newsweek Polska drukuje opowiadanie Wojciecha Kuczoka.

Krótkie pauzy między kolejnymi częściami utworu - te, podczas których orkiestra poprawia partytury, przewraca kartki, a publiczność pospiesznie odkasłuje, odchrząkuje, odsmarkuje - te przerwy zawsze przypominają mi o Żenlandii.

Do Żenlandii zostałem zaproszony na targi książki przez jakiś instytut słowiański. Organizatorzy chcieli mi zapewnić rozrywkę w dniach poprzedzających moje spotkanie z czytelnikami. Nie wypadało się wzbraniać, zwłaszcza że chodziło tylko o wieczory - czas między śniadaniem a kolacją mogłem spędzać na bezładnych wędrówkach uliczkami miasta.

Nie wiedziałem, że w Żenlandii publicznie torturuje się skazańców. Organizatorzy byli z tego zwyczaju bardzo dumni, mówili mi o narodowej tradycji, przekonywali, że muszę wybrać się z nimi na pokaz, że mają dla mnie lożę honorową i jeśli odmówię - choć nikt mi tego nie powie wprost - popełnię afront wysokiej kategorii. Jak zwykle w kraju, którego mową nie władam, czułem się zbyt niepewnie, by zaoponować; nie chciałem też sprawiać nikomu przykrości w przeddzień mojego występu, przeczuwałem, że niestosowny gest może mnie ogołocić z widowni, już ktoś by się o to postarał.

Poproszono mnie, żebym włożył strój galowy. Zdziwiony zapytałem, czy tortury odbywają się w filharmonii, i ku mojemu zdumieniu organizatorzy przytaknęli. Wytłumaczono mi, że w Żenlandii od pewnego czasu sukcesywnie wprowadza się ekonomizację w sferze kultury. Na początek całkowicie zaprzestano finansowania najbardziej deficytowych instytucji. Jedynym ratunkiem dla oper, teatrów czy filharmonii stały się tak zwane interdyscyplinarne fuzje. I tak na przykład aktorzy prezentują klasyczny repertuar (żadnej awangardy!) wyłącznie nago, a w scenach miłosnych - teraz stanowiących główną atrakcję spektakli - są zastępowani przez dublerów, którzy naprawdę kopulują na oczach widowni.

Śpiewacy operowi mogą prezentować tylko najsłynniejsze arie podczas widowisk cyrkowych, w przerwie na zmianę dekoracji - zamiast klownów. Publiczność sama reguluje długość partii wokalnych, obrzucając artystów pomidorami i śmierdzącymi jajami. Najwytrwalsi śpiewają do czasu, kiedy zostaną trafieni w otwarte usta i tym samym "zakorkowani" na dobre.

Filharmonicy wybrali najsprytniejsze z rozwiązań: w każdym razie nie muszą się wykazywać aż takim heroizmem. Otóż orkiestra grając symfonię zagłusza jednocześnie nieprzyjemne dla publiczności jęki torturowanych, a także do pewnego stopnia łagodzi ich męki.

Tego wieczoru miało dojść do prawykonania poematu symfonicznego jakiegoś Żenlandczyka, pomyślałem więc, że przecież mogę w ogóle nie patrzeć na te bestialstwa, tylko z zamkniętymi oczami słuchać muzyki. Okazało się, że podobne imprezy cieszą się niebywałą popularnością bez względu na grupę społeczną. Plebejusze masowo odwiedzali te torturo-koncerty, wreszcie mogąc usprawiedliwiać swój wilczy głód plugawego oglądactwa kontaktem z kulturą wysoką, melomani ostentacyjnie zakładali w lożach opaski na oczy, zaś voyeurystyczna młodzież o najbardziej radykalnych upodobaniach muzycznych przychodziła z walkmanami na uszach.

Utwór niestety okazał się dość trywialny, za to składał się z wielu części. Oczywiście, większość widowni nie przejmowała się muzyką i nie musiała czekać z odgłosami fizjologicznymi do przerw między kolejnymi fragmentami. Smarkano, chrząkano, a nawet gadano w najlepsze w trakcie koncertu, ostatecznie muzyka była po to, by zagłuszać znacznie wydatniejsze dźwięki. A jednak i w Żenlandii na swój sposób korzystano z tych pauz. Torturowani w te krótkie chwile ciszy wpasowywali przygotowane w zaciszu cel śmierci bluzgi - przeciw rządowi, przeciw systemowi, także przeciw publice. Oczywiście, ci, którzy już nie mieli sił wznosić okrzyków, wzmagali tylko żałosne jęki boleści. Byłem świadkiem przedziwnego Hyde Parku, który z czasem tracił na sile, bo męczennicy zbliżali się do zgonu, z każdą więc pauzą ich wiązanki przekleństw były słabsze. Wreszcie, kiedy przed ostatnią partią utworu i ja pozwoliłem sobie na kaszlnięcie w swojej nieśmiałości.

Podczas gdy wraz z nieliczną grupą żenlandzkiej bohemy oklaskiwałem bez przekonania wykonawców i kompozytora, którego wywołano na scenę, kaci dobijali tych skazanych, którzy jakimś cudem przetrwali wszystkie dotychczasowe męczarnie. Gawiedź salwowała te akty euforyczną owacją, toteż muzycy w spokoju ducha uznawali się za adresatów wszystkich braw i klaskali równie wdzięcznie, jak oprawcy.

Kiedy odwieziono mnie do hotelu, zapytałem z niepokojem, czy występy literatów również mają taki "interdyscyplinarny" charakter. Bałem się, czy aby zamiast swoich książek nie będę musiał publicznie podpisywać czyichś lędźwi. Uspokojono mnie - w Żenlandii czytają wyłącznie niewidomi, bo jako jedyni skazani są na wyobraźnię. Brajlowskie wydania moich książek cieszą się wielką popularnością, chodzi wyłącznie o to, bym pozwolił tym nieszczęśnikom dotykać swojej twarzy, żeby mogli wreszcie dowiedzieć się, jak wygląda ich ulubiony autor.

Na zdjęciu: Wojciech Kuczok.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji