Artykuły

Słowaszkiewicz

Dzięki kurtuazji Adama Hanusz­kiewicza mogłem obejrzeć "Beniowskiego". Biletów normalnie kupić nie można, chyba że na parę tygodni naprzód, a na parę tygodni naprzód ja planować nie umiem. Skorzystałem więc z dżentelmeńskiej oferty dyrektora Teatru Narodowego, dostawiono mi krzesło, na którym, bujając się rytmicznie w takt wersetów poematu, oglądałem to widowisko, usiłując zgłębić tajniki duszy artystów. Obydwu. Tego, którego teksty recy­towali lub wyśpiewywali aktorzy, oraz tego, który to wszystko sobie wyobraził i ożywił. Hanuszkiewicz miał w środowisku opinię trochę enfant terrible. Przystojny, pewny siebie, arogancki, teoretyzujący zawile, niespokojny, gwiazdorski i gromiący gwiazdorstwo zarazem, a gromiący bez­litośnie! - pomysłowy, łamiący ileś tam teatralnych kanonów, likwidator kurtyny w teatrze, wróg duży Grotow­skiego i jego eksperymentów, słowem - postać kolorowa. Naturalnie stanowi przedmiot zainteresowania publiczności i trudno się dziwić, skoro co dzień ma na sali tysiąc osób i do nich mówi. Ileż to tysięcy ludzi ogląda go w cią­gu roku, w ciągu lat! Siedząc na wi­downi Teatru Narodowego, po raz pierwszy w życiu poczułem zawiść wo­bec Aktorów, wobec ich masowego kontaktu z publicznością, która chwy­ta i przejmuje od nich, jak od mediów, treści dawno zdawało się zbutwiałe. Na "Beniowskim" zrozumiałem, czasem takie naiwne odkrycia przychodzą póź­no i niespodzianie, że w zawodzie aktora jest coś bardzo pięknego, ale tyl­ko wtedy, gdy nagle staje się wyzwo­lony z więzów, zredukowany do zaba­wy, gdy spektakl przemienia się w nie­ustające interludium, w grę pomiędzy. Pomiędzy słowem a jego przedrzeźnieniem, pomiędzy tradycją a jej za­przeczeniem, pomiędzy oddaniem ja­kiejś sprawie a bufonadą. Hanuszkiewicz doszedł do tego po raz pierwszy w swoim życiu właśnie w "Beniow­skim". Przedtem bywał jednak zbyt serio, a bywając zbyt serio - bywał niepoważny. Brak powagi u artysty jest zbawienny, pod warunkiem, że się artysta z tego potrafi w porę wy­wikłać i zdyskontować to na swoją korzyść. W Hanuszkiewiczu jest coś z chłopca, z urwisa, który więcej czu­je, niż wie, ale skoro dojdzie do tego, ze to co przeczuwał, nagle staje się wartością pomnażającą jego wiedzę - staje się twórcą godnym szacunku. Nie powtarzam z zasady cudzych sądów, cudze sądy mnie nie interesują tak długo, jak długo nie zostanę do nich przekonany (cóż za bufonadą?!), ale ten sąd powtórzę bez przekory, choć nie bardzo z nim się zgadzam: Ha­nuszkiewicz to jedyny niespokojny człowiek teatru w Polsce, człowiek, który szuka. Nie potrafię się upierać przy twierdzeniu, że znam wielu lub wszystkich twórców, oderwanie wie­loletnie od Kraju nie pozwala na tego rodzaju sądy. Wiem, że niespokojnych jest więcej, że poszukujących jest bar­dzo wielu, tylko że znajdują niektó­rzy. W teatrze Hanuszkiewicza zajmo­wało mnie zawsze owo oddane prze­jęcie, z jakim ten twórca ukazuje się na scenie i jak ukazuje sprawy z po­mocą aktorów i innych ludzi teatru. Był to do tego czasu trochę teatr szkol­ny. Wszystko w nim było takie serio! Nawet obrotowa scena w "Weselu" była serio i nawet utwór towarzysza Rakowskiego był serio. Młodzieży szkolnej wpaja się szacunek dla Muz, przeto teatr szkolny musiał być serio, musiał budzić szacunek. Kiedy smutny Raskolnikow chadzał z toporem po ru­sztowaniach, było nam tak smutno, tak smutno jak na własnym pogrzebie. I kiedy Kolumbowie rozważali w piw­nicy swoje losy, też nam było smutno. No, bo to są smutne kawałki, ktoś po­wie, ale nawet w najsmutniejszych ka­wałkach bywa czasem widniej. Ha­nuszkiewicz przejrzał w "Beniow­skim". Z wieszcza zrobił wodewil, a słowa "dupków" i "zasraniec" użyte przez Słowackiego w tajemnicy przed pokoleniami, które nigdy Słowackiego nie czytały, zabrzmiały treściwie, no­wocześnie i świeżo.

Olbrychski zagrał głupka bożego, ja­kim jest Beniowski, z takim przejęciem, że się wierzyło setnie w pustotę jego móżdżku i oczków, które wprawdzie w oryginale są ciemne a u niego jaśniuteńkie, ale Hanuszkiewicz jako narrator wmówił nam skutecznie, że jasne jest ciemne. Cóż to, nawiasem, jest "Beniowski"? Jest to historyjka o bałwanach przeplatana patriotyczny­mi westchnieniami oraz pewną ilością aktualnych aluzji i napomknień. Sam Słowacki nie wiedział, ku czemu to ma zmierzać, skoro zamiarował połą­czyć poemat z "Królem Duchem" - mielibyśmy wtedy pasztet nie lada. Liczni profesorowie analizowali nam ów poemat na wiele sposobów i wielu doszukiwali się głębi, a Hanuszkiewicz zachował się wobec tego dzieła jak ów czeladnik jubilerski, który przekłuł perłę bez namysłu i nie uszkodził, gdy mistrzowie, znający jej cenę i ryzyko przekłuwania, oddawali właścicielowi z szacunkiem i lękiem. "Beniowski" poszedł więc pod nóż czeladnika i za­jaśniał nam wszystkimi barwami swo­jej głupoty, płycizny i prawdy o panu Borejszy, pijaczynie bożej, o księdzu Marku gromogłosym i okrutnym jako rycerz prawy więcej aniżeli jako za­konnik, o rzeziach bratobójczych ukrainnych, o tatarach i stepach, o wielu innych kolorowych a krwawych epizodach dziejów naszej Ojczyzny, w czasach kiedy już nawet Chan krymski nie chciał poważnie posłów polskich traktować, że się Królestwo poczynało rozsypywać. Słowacki pisał niemal powieść współczesną, cóż tam znaczyło te kilkadziesiąt lat od wypadków, nam to dziś już się bajką wydaje, szczegól­nie że się Olbrychski ładnie szablą składa i z całym tabunem Tatarów, zanim ich na makaron przerobił, tańczył pięknie. I miłował pannę, której tata nie chciał mu dać, że wioski swoje przepuścił. A już gdy kontusze szlach­ty dym pokrył i ogień bitewny po­strzępił i gdy pijaczynie Borejszy nos czerwony przybladł a u ramion husar­skie skrzydła wyrosły i z gardła pieśń patriotyczna się rwać poczęła ku Bo­gu, i gdy chór "święta miłości kocha­nej Ojczyzny" zanucił za kulisami, szloch targnął moją piersią, jakbym samego księdza Kordeckiego na wałach Częstochowy zobaczył! Z Monstrancją! Ba, ale wtenczas już kolubrynę Kmi­cic był rozsadził, a krótsze lufy do fortu świętego donosić nie były w sta­nie...

Cały ten pasztet stepowy, co nam Hanuszkiewicz zgrabnie przypomniał, napisał francik-elegancik, co to w listach do matki każdy swój nowy stroik określał starannie. Pyszny był ten dowcip z ubraniem paru aktorów w rozmaite stroje Słowackiego i to "a to ja"- z machnięciem rąk na wszyst­kich. I Lajkoniki galopujące, i dziewczęta hoże, i drabina znowu grająca szczyt górski romantyczny bardzo mi się podobały. I święty Piotr na końcu z aniołkami na zjeżdżającym moście. Ludzie bawili się setnie, dziwiąc się zapewne szczerze, że mieliśmy takiego poetę, a nikt go nie znał! A prze­cież w tym jedynym poemacie Słowac­ki okazał się humorystą. Każde słowo mówi o dystansie i ironii, o uśmiechu, z jakim to było pisane: "Ale ważniej­sze rzeczy radzi Muza. Otóż już słyszę z daleka PUKANIE z dział, z dubel­tówek, z flinty, z arkebuza i czuję w sercu, że nadspodziewanie prędko mój rycerz może dostać GUZA. Niechaj się woła Pana Boga stanie, ja go prowa­dzę w ogień: jeśli zginie, poemat się mój wcale nie rozwinie". Trzebaż to tłumaczyć na nasze? Hanuszkiewicz idzie w niektórych miejscach (ostat­nie słowa pierwszej części) na przera­bianie wersów Słowackiego, jakby to było w oryginale, zapewniając, że "po przerwie wiersze będą lepsze"... Ktoś szepnął za moimi plecami, a był to zapewne jegomość w Słowackim oczy­tany: Słowaszkiewicz! - Myślę, że się pan Adam na nieznajomego nie obrazi, żart mu się wypsnął pewno mimocho­dem, ale przecie jest w tej zbitce naz­wisk coś adekwatnego do tej zbitki tekstów i przeróbek, jakim "Beniow­ski" uległ pod ręką inscenizatora i re­żysera, i głównego aktora.

"Beniowski" stanowi w życiu Teatru Narodowego cezurę i chyba w karierze Hanuszkiewicza. Obiit Creator Serius, natus est Libertus...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji