Artykuły

Człowiek powinien być takim wesołym pesymistą

- Albo człowiek w wieku 70 lat żyje, albo jest starym pierdołą, któremu nic się nie chce. Nie wymyślono jeszcze jakiejś artystycznej viagry, która by sprawiała, że talent i energia wracają nam każdego wieczora o godz. 19.15 - mówi aktor EDWARD LINDE-LUBASZENKO w przeddzień swojego jubileuszu.

Iga Dzieciuchowicz: W tym roku obchodzi Pan 70. urodziny i 50-lecie pracy artystycznej. Ostatnio można Pana oglądać w spektaklach krakowskiego Teatru Nowego, prowadzonego przez młodych artystów. Jak to jest być starym aktorem?

Edward Linde-Lubaszenko: Świetnie się składa, że Pani o to pyta, bo dzisiaj w telewizji TVN jakaś pani profesor opowiadała o seksie wśród emerytów. Czterdzieści procent z nich twierdzi, że uprawia seks w tym wieku. Tak samo jest z aktorstwem. Aktor to zawód fizyczny, aktor to człowiek w działaniu. Zdolność do aktywnego życia to sprawa indywidualna, może nawet kwestia genów i właściwość charakteru. Ja lubię pracować, ale są ludzie, którzy pracy po prostu nienawidzą. Na przykład niektórzy polscy piłkarze - oni nienawidzą grać! Są i aktorzy, którzy z wyrazem męki na twarzy przychodzą do teatru jak do urzędu. Po pracy zamykają z ulgą drzwi i idą do domu - tam się dopiero oddają jakimś dziwnym rozkoszom, leżą na tapczanie i oglądają ulubiony serial (...)

Tadeusz Łomnicki, który umarł na scenie, Gustaw Holoubek, który do końca pozostał aktywny... Albo człowiek w wieku 70. lat żyje, albo jest, przepraszam za wyrażenie, starym pierdołą, któremu nic się nie chce. Nie wymyślono jeszcze jakiejś artystycznej viagry, która by sprawiała, że talent i energia wracają nam w każdego wieczora o godz. 19.15. O tym decyduje natura.

Pan po prostu nie odczuwa swoich 70 lat...

- To prawda, nie wiem nawet o czym mowa, nie czuję się dziadziusiem. Jestem aktywny pod każdym względem! Jutro rano mam na przykład randkę. Na razie mówię o tym pyszałkowato, nie wiem, kiedy będę musiał sięgnąć po środki dopingujące (...) Dużo czasu spędziłem kiedyś w Austrii, bo miałem tam partnerkę, mogłem się z nią ożenić, ale Bóg mnie strzegł. Austria to z kolei kraj starych ludzi, równo o godzinie dziewiętnastej miasto wymiera, bo staruszkowie akurat wracają ze spacerów. A ja pamiętam Wiedeń z 1961 roku tętniący życiem! I Austria wraz z tymi ludźmi się zestarzała. Nie tak sobie wyobrażam normalne społeczeństwo (...) W Polsce to młodzi ludzie mają dużo gorzej niż starzy, bo co ma myśleć człowiek, który kończy studia i nie ma nic? Wcześniej była możliwość wyjazdu do Anglii, do Irlandii, to dawało młodym ludziom szansę na normalne życie. A teraz nawet tego nie ma. Młodzi to dopiero mają przechlapane! A ja, siedemdziesięciolatek, jakoś sobie radzę. Na szczęście! (...)

A jak to jest w pracy z młodymi aktorami? Odczuwają respekt czy nie chcą słuchać?

- To zależy od szkoły. W Warszawie młodzi aktorzy wychodzą trochę inaczej nastawieni do starszych kolegów niż w Krakowie, Łodzi czy Wrocławiu, każda szkoła ma swoją specyfikę. Czasami brak respektu bywa twórczy, a czasami przemienia się to w zwykłe chamstwo, choć to rzadkie przypadki. Młodzi aktorzy przychodzą często nieprzygotowani, nie szanują czasu swojego starszego kolegi i jego wysiłku. Nie mówię o sobie, akurat mi się to nie zdarzyło, bo nikt nie daje mi moich 70 lat (śmiech). Założenie, że stary aktor nie ma nic do powiedzenia i jest reprezentantem starej metody aktorskiej, to błąd. Jak tu mówić o różnicach w metodzie nauczania sztuki aktorskiej kiedyś i dziś, skoro w Polsce nie ma żadnej metody? Wszystko to są jakieś strzępy (...)

Gdzie w takim razie szukać wzorców?

- Czy zwróciła Pani uwagę na to, jak na przykład czołowe amerykańskie aktorki grają sceny erotyczne? Fantastycznie! W przeciwieństwie do Polek. Polki nawet jak się już całkowicie rozbiorą, to nie ma w tym ani erotyki, ani pożądania, nie ma tej atmosfery. Aktorki amerykańskie promieniują seksapilem. Może jestem nieobiektywny, bo mnie wychowano w kulcie Ameryki, a paczki przesyłał mi wujek Roosevelt. Ale takiego grania nie nauczy żadna szkoła.

Skończyłem trzy lata medycyny, chciałem zostać seksuologiem, bo za Gomułki ta dziedzina weszła na studiach medycznych do kanonu. Wtedy się dowiedziałem, że seks to jest naprawdę sztuka!

Studiował Pan medycynę, skończył reżyserię, a został Pan aktorem...

- Muszę powiedzieć, że próby światopoglądowe podejmowałem w różnorodny sposób. Gdy obejrzałem przedstawienie i zachwyciłem się jakąś postacią, to później całymi tygodniami zachowywałem się jak ten bohater na scenie. To było odruchowe, ten wizerunek, zapamiętane gesty przenikały do mojego zachowania (...)

Medycyna zrobiła kiedyś z Pana nieboszczyka...

- Tak, po wypadku samochodowym w 1981 roku uznano mnie za nieboszczyka, jakoś mnie tak niedbale reanimowali. Miałem wszystko połamane, przebite płuco, złamane żebra, pękniętą czaszkę, złamaną rękę i zmiażdżony kawałek twarzy - brzmi strasznie. W Starym Teatrze wydrukowano nawet klepsydry! Kazali mi leżeć sześć tygodni, a ja po dwóch już się zwolniłem, bo miałem ustaloną datę swojego trzeciego z czterech ślubów. Nie mogłem zawieść przyszłej żony! Najzabawniej wyglądał miesiąc miodowy, podczas którego co pięć minut mdlałem. Okazało się, że to przedterminowe zwolnienie dało życiodajny efekt. Miesiąc miodowy spędzaliśmy w Rabce, tam rozpocząłem przedwczesną, wydawałoby się, rehabilitację. Chodziłem w parku od ławki do ławki, potem podchodziłem pod dość stromą górę, przewracając się co jakiś czas. Po czterech tygodniach równym krokiem wchodziłem pod tę górę i po powrocie prowadziłem już normalne, aktywne życie. Do dziś jak leżę bez ruchu z powodu choroby, to po dwóch dniach nie mogę wytrzymać (...)

Był Pan żonaty cztery razy. Uchodzi Pan za kobieciarza?

- Tak, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Nie dotyka mnie, jeśli ktoś tak o mnie mówi. Ja mam określony stosunek do kobiet - podobają mi się wszystkie. Uchodziłem też za Ruska, z powodu nazwiska, choć nie płynie we mnie ani jedna kropla rosyjskiej krwi. Mój ojciec to mieszanka czesko-niemiecka, mama była Polką (...)

Z okazji Pana jubileuszu Teatr Nowy zaprezentuje sztukę Stanisława Grochowiaka "Lęki poranne". To spektakl o alkoholizmie, w którym gra Pan główną rolę. Czy to jakieś prywatne wyznanie?

- Alkohol to najwierniejszy towarzysz życia artysty. Podobno człowiek, który przeżył tak zwany urwany film, kwalifikuje się do leczenia z uzależnienia. To ja jestem pod tym względem wielokrotnym alkoholikiem, bo tyle razy (może na szczęście!) urwał mi się film. Spektakl pokazuje to ohydne oblicze alkoholizmu, choć to bardzo przyjemna używka. Trzeba znaleźć tylko miarę, która nas nie zabije, a także uchroni od różnych pokus. Jestem blisko! (...) Przewaga rozsądku nad emocjami pomaga mi w życiu. Także pycha nie pozwala mi się tak całkowicie uzależnić, zarówno od kobiet, jak i alkoholu. Gdy kiedyś moja córka przyszła zapłakana do domu, bo jej chłopak tańczył na studniówce z inną, to powiedziałem jej, by też sobie kogoś znalazła. Ale ona mówiła, że chce tylko tego jedynego. Zupełnie tego nie rozumiem! "Nie, to nie!" - to moja życiowa taktyka. Pomaga też stare żydowskie przysłowie - jeśli masz kłopot i nim się martwisz, to już masz dwa kłopoty. Człowiek powinien być takim wesołym pesymistą.

Jakie ma pan marzenie w 70. urodziny?

- Moje marzenia są przeważnie erotyczne. To jest coś niesamowitego, ja nie wiem, jak to wszystko wytrzymam. Gdy nadejdzie taki bardzo zły moment, to całą swoją emeryturę będę chyba wydawał na viagrę. To jest natura. Ten zapał wewnętrzny do pracy i kobiet nigdy nie ustanie, na to nie ma rady! A na koniec jeszcze moja życiowa dewiza - "nie wszystko, czego nie rozumiem, jest głupie". I tego, co powiedziałem w tym wywiadzie, też nie rozumiem do końca. Więc może nie wszystko jest głupie.

**

Zdjęcie z próby przedstawienia "Lęki poranne"

**

Całość tekstu w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji